Islandia
Śniadanie...

Islandia
Schronisko nad jeziorem, koło którego nocowaliśmy

Islandia
Szlak jest dobrze widoczny - wydeptany

Islandia
Idziemy...

Islandia
Mijamy rzeczki...

Landmannalaugar
Z górki i pod górkę...

Islandia
Czasami trzeba odpocząć, chwilę...

trkking
Z góry i pod górę, przy okazji - przez strumyk

Islandia
Idziemy...
Islandia
Wspaniałe widoki...

Islandia
Turystom, to dobrze, a my podróżnicy...

Islandia
...musimy się męczyć

Islandia
Krajobrazy są piękne...

Islandia
Szlakiem do przodu

Islandia
Idziemy...

Islandia
Ciekawe widoki...

Islandia
Posiedzieć i pokontemplować...

Islandia
Drogowskazy...

Islandia
Pieruńsko zimna woda!!!

Islandia
Bardzo zimna!!!

Islandia
Islandzkie koniki

Islandia
Islandzkie koniki

Islandia
Krajobraz po wybuchu niewymawialnego wulkanu

Landmannalaugar
Ostatni wodospad

Islandia
Monotonna droga

Islandia
Trzeba odpocząć

Islandia
Ostatnia rzeczka

Islandia
Już widać schronisko

napisał : Piotr Wojtkowski
lipiec 2013

3 dzień (22 lipca)


Spało się dobrze. Bez łopotu wiatru. W suchym powietrzu. Wstajemy po 5 rano. Mamy wyruszyć o 7, więc jest dużo czasu na spakowanie i śniadanie. Jemy na świeżym powietrzu, przy stole. Cywilizowanie. Bardzo dobry „gulasz angielski”, do wyboru mamy jeszcze mielonkę. Równie smaczną...

Tak przy okazji: dzisiaj jest Pani Eli Wielka Rocznica. Urodzin. Nie pytam się, których, bo jest młodsza ode mnie o kilka miesięcy. Zresztą nie chciałbym jej z samego rana denerwować. W prezencie daję jej kawę w specjalnie przeze mnie targanej na taką okazję filiżaneczce... Jest zadowolona...

Po śniadanku, czekamy na naszych współtowarzyszy. Umówiliśmy się na 7, więc jest jeszcze troszkę czasu. Wstali przed nami i jeszcze miotają się z namiotem. Wreszcie przychodzą. Częściowo wściekli. Częściowo, bo wściekła jest męska część zespołu. Pokrzykuje, tak, że aż muszę uspokajać (w domku, koło którego stoimy śpią turyści).

- Zobacz, co sobie zrobiłem! - pokazuje zadrapanie na kciuku – tak mnie poganiała! Że mamy być na siódmą! A co by się stało, gdybyśmy byli 10 minut, czy 15 po?

- Zapewne nic. Ale nie krzycz, bo tutaj ludzie śpią. - mityguję.

Pokrzyczał sobie troszkę i wreszcie się uspokoił. Gdym, to ja wiedział, że na szlaku jest tyle ludzi... Również miałem inne wyobrażenie. Myślałem, że będziemy szli sami, bez możliwości pomocy od nikogo... Jest inaczej. Szlak, jest bardzo uczęszczany, komórki działają, w każdej chwili można wezwać pomoc. Dodatkowa para, stwarza tylko dodatkowe obciążenie, a nie zabezpieczenie... Sam tego chciałem, więc się dostosowuję i ruszamy.

Pani Ela mówi, że dzisiaj jest tylko jakieś 40 metrów podejścia. W górę. No tak, jeżeli podejście, to w górę... Bardzo mnie, to cieszy, bo jakoś po wczorajszym, wolałbym pokonywać szlak w wersji spokojniejszej.

- Za to, jest kilka rzeczek do przejścia – powiadamia.

Jak są do przejścia, to się przejdzie... Jakoś. Buty mamy. Plastikowe, specjalnie kupione na tą okazję i targane w plecakach.

Pierwsza rzeczka bardzo szybko się ujawniła. Wczoraj, patrzyłem się, jak niektórzy podróżnicy (gdzieś, to wyczytałem: podróżnik, tym się różni od turysty, że bardziej śmierdzi) wspinają się na stok wzgórza. Jakoś nie zainteresowałem się, jak przechodzą wpadającą do jeziora rzeczkę. Wydawało mi się, że będzie mostek. Nie było. Szczęśliwie, rzeczka była płyciutka, tak troszkę powyżej kostek. Do butów, by się nalało, więc trzeba je zdjąć.

Szybko poszło. Bez zgrzytów. Pełen optymizmu i wiary w przyszłość pokonuję wzniesienie. Jeszcze ostatni rzut oka na pięknie położone schronisko i jesteśmy za wzgórzem.

Widzę, to, co przed nami. Pofałdowany teren. Zielone wzgórza, skąpane w słońcu. Tu i ówdzie leży jeszcze niestopiony, biały pasek śniegu, widać wąwozy, które ukrywają płynące po ich dnie rzeki. Bajka. Do oglądania.

Jeżeli chodzi o przejście, to zaczynam sobie zdawać sprawę, że wejście 40 metrów do góry, niekoniecznie musi odbyć się w jednym kawałku. Może być i tak, że wejdzie się 15 metrów, a zejdzie 16 i znowu wejdzie się 17 metrów. Co daje przy wejściu pod górę 32 metrów rezultat 2 metrów. Może to troszkę skomplikowane, ale jeżeli, ja mogłem tak schodząc wchodzić, to Ty czytaczu możesz troszkę pomyśleć...

Trud wchodzenia i schodzenia rekompensują nam widoki. Trochę podobne do naszych Bieszczadów. Jest słonecznie, chmury częściowo, tylko pokrywają niebo. Powoli zbliżamy się do wąwozu z płynącą dnem rzeką. Będzie przejście...

Korzystając z okazji, że nasi współtowarzysze pozostali daleko z tyłu Pani Ela wydaje mi instrukcje.

- Nie krzycz tak na nich. - prosi – oni się starają.

- Postaram się, ale, jak nie będę krzyczał, to nigdy, nigdzie nie dojdziemy. Oni strasznie się grzebią. Samo zakładanie plecaków trwa koło 10 minut. I po cholerę, je ciągle przepakowują? - jestem niespotykanie spokojnym człowiekiem...

- Tacy już są. - Pani Ela jest wyrozumiała – wiesz, dzisiaj my ustalaliśmy godzinę wyruszenia, a jutro niech oni decydują o której wyjdziemy.

- Taaa... Koło południa... Spróbuję być spokojny. Sama wiesz, że nerwowy jestem dopiero, kiedy na grzecznie zwróconą uwagę nie ma reakcji. - jestem realistą.

Dochodzimy do rzeki, która w tym miejscu szeroko się rozlewa, tworząc dwa odgałęzienia. To i dobrze, bo nurt niezbyt bystry. Z zazdrością oglądam, jak autobus, z siedzącymi wewnątrz pasażerami (turystami – z pewnością nie śmierdzą, jak ja), bez trudu pokonuje rozlewiska. My przechodzimy obok.

Mamy dużo czasu, do przejścia około 15 kilometrów, więc do wieczora zdążymy. Chyba. Bo mam być spolegliwy i nie poganiać.

Na drugim brzegu robimy sobie krótką przerwę. Jest herbata (z cukrem!), coś do przegryzienia. Oczekując, kiedy Grażynka i Wojtek skończą, chodzę po brzegu i pokazuję następnym podróżnikom, którędy można przejść. Wreszcie Pani Ela nie wytrzymuje.

- To dogonicie nas na trasie – wrzuca plecak, tam, gdzie jego miejsce i idziemy.

Powoli się zbierają...

Idziemy pod górę. Stok wzgórza jest poprzecinany głęboko wydeptanymi ścieżkami, które swoją brązową barwą ziemi, kontrastują z zielonością porastającej trawy. Łagodnie pofałdowane wzgórza ciągną się aż po horyzont, który zamyka pasmo górskie częściowo przykryte białymi chmurami.

Dzisiaj jest dzień przechodzenia przez rzeczki i strumyczki. Płyną one sobie dnem kanionów, które wyżłobiły przez lata pracy. Najczęściej są one okresowe. Powstałe z topniejącego śniegu, który jeszcze gdzieniegdzie zalega. Widać po śladach, że wody w nich bywa baaardzo dużo... Głębokość takiej rzeczki można określić po barwie. Brązowa warstwa humusu została wymyta i pozostało podłoże z czarnego pyłu wulkanicznego i żużlu.

W mijanych rzeczkach uzupełniamy wodę. Nie widać owieczek, więc powinna być dobra. W każdym razie, smakuje wspaniale!

Wreszcie dochodzimy do małego schroniska, od którego odchodzi kilka szlaków. Schronisko położone jest nad rzeczką, przez którą przerzucona jest kładka. Suchą nogą ekipa przechodzi na drugą stronę. Jestem już, chyba, trochę zmęczony, bo tej kładki nie zauważyłem. Komentarze moich towarzyszy były, jakby to Anglik powiedział – ciekawe.

Nie zatrzymujemy się. Idziemy dalej przez rumowisko powstałe dzięki wybuchowi wulkanu o łatwej do powtórzenia nazwie Eyjafjallajökull Troszkę sponiewierał tę okolicę.

Wszystko w tonacji szaro-czarnej. Roślinność, dopiero zaczęła zarastać to naturalne pogorzelisko. Jest ponuro. Nastrój poprawia rzeka z wodospadem, a właściwie, jak na warunki islandzkie – wodospadzikiem, przy której robimy przerwę. Posiedzieć i podziwiać. Pokontemplować.

Za mostkiem przerzuconym przez rzekę idziemy jakiś kilometr, do następnej rzeczki. Bez mostka. Chcąc przejść na drugą stronę, trzeba się rozebrać. To znaczy, zdjąć spodnie. Niektórzy. Ci niżsi. Pani Ela i ja mieścimy się się wśród tych, którym wystarczy podwinąć wysoko nogawki.

Woda zimna. Bardzo zimna. Nurt ostry. Woda w najgłębszym miejscu sięga mi nieco ponad kolana. Po kilku krokach mam chęć się wrócić, wyjść z tej zamrażarki. Szybko sobie tłumaczę, że to taka krioterapia. Będę zdrowszy, kiedy i jak, to przejdę. Przebieram nogami najszybciej, jak mogę, a właściwie, na ile mi nurt pozwala. Wreszcie na drugiej stronie! Jak dobrze!

Patrzę się na następnych przekraczających rzekę. Wszyscy mają nietęgie miny. Każdy przeżywa szok. Mamy szczęście, że jest słońce, gdyby tak padało i wiało...

Za rzeką zaczyna się obszar spalonej ziemi. Tutaj, niewymawiany wulkan poczynił największe spustoszenie. Droga żużlowa, widać, że często uczęszczana przez samochody, chociaż nie tylko... Są ślady, że koniki również chodziły. (Koników na Islandii jest bardzo dużo. Islandczycy lubią swoje konie. Przez lata wykształciła się rasa koni niedużych i wytrzymałych. Najczęściej żyją swoim życiem cały rok.)

Mamy szczęście! Gdzieś, zza górki, wybiega tabunik koni. Na przedzie dwóch prowadzących jeźdźców, potem kilkanaście małych, islandzkich koników, które poganiają czterej jeźdźcy zamykający grupę. Konie biegną kłusem, wpadając czasami w galop. Piękny widok! Mają długie grzywy, które falują podczas biegu. Są różnej maści, bułane, palamino, kare,srokate. Przebiegają blisko nas, tak że widać, jak grają ich mięśnie pod błyszczącą skórą.

Tabun niewielki, to i przebiegł szybko. Dochodzimy do następnego wodospadu i mostu przez rzekę.

Szukam z Panią Elą miejsca, gdzie moglibyśmy zrobić sobie przerwę. Niestety, wszystko zajęte. Poobsiadali wszystkie zaciszne miejsca. Nie ma szans, aby rozpalić kuchenkę i sobie coś (to znaczy – herbatę) ugotować. Poszliśmy więc dalej...

Idziemy drogą żużlową. Wyjeżdżona przez samochody, prowadzi przez środek wielkiej płaszczyzny pokrytej popiołem, kawałkami skał i głazami, tak zwanymi „bombami wulkanicznymi”. Droga ciągnie się bez końca. Musimy dojść do widocznych daleko z przodu, zielonych wzgórz. Później będzie lepiej. Tak mi się zdaje. Droga jest monotonna i dlatego tak uciążliwa. Idziemy w słońcu. Jest gorąco. Nie ma już rzeczek, gdzie moglibyśmy uzupełnić wodę.

Wreszcie mijamy wzgórza. Otwiera się widok na lodowiec, który pięknie błyszczy w słońcu. Już niedaleko i się napijemy. Zarówno Pani Ela, jak i ja wysuszyliśmy swoje zapasy. Teraz możemy liczyć tylko na schronisko, bo rzeczki w okolicy nie widać...

Najgorsza jest końcówka. Widać już zabudowania, ale mamy do przejścia jakieś pół godziny. O suchym pysku. Ale nadzieja jest i już sobie wyobrażam, jakie to będzie wspaniałe uczucie najpierw obmyć słoną od potu twarz, a następnie małymi łyczkami dozować sobie wspaniałą zimną wodę... Przyjemności trzeba dozować, wtedy lepiej smakują.

Schronisko jest pięknie położone. W małej dolince, osłoniętej przez wzgórza. Poniżej płynie strumyk, skąd pobierana jest woda. Przy strumyku rośnie mnóstwo ziół i kwiatów, które pachną, korzystając z krótkiego lata, aby zwabić różnego rodzaju bzyki.

Rozbijam namiot na półce, położonej na tej samej wysokości, co zabudowania. Jakoś nie chce mi się chodzić w górę i w dół. Niedaleko jest kran z wodą, gdzie gaszę pragnienie. Dozuję przyjemność.

Kiedy nasi współtowarzysze doszli i rozstawili namiot, Pani Ela robi naradę.

- Wczoraj my wybieraliśmy godzinę wyjścia, dzisiaj wy wybierajcie, o której jutro ruszamy – ja się tylko miło uśmiecham.

- No, to o ósmej – wyrywa się Wojtek.

Nabieram głęboko powietrza w płuca.

- Będziemy gotowi na siódmą – mówi szybko Grażynka.

Później porozmawiałem z moją kochaną żoną.

- Słuchaj! Dlaczego, to ja zawsze mam być tym złym policjantem? - pytam

- Bo ty już masz w tym praktykę i dobrze ci wychodzi, więc po co zmieniać... - odpowiada.

Wieczorem, a właściwie bardzo późnym popołudniem, bo przecież to okolice koła podbiegunowego, więc teraz noc, jako taka nie występuje, leżąc w namiocie słyszę, jak obok ktoś się rozbija. Para Hiszpanów. Uczymy się hiszpańskiego z Panią Elą, bo w styczniu zamierzamy odwiedzić Ekwador. Wsłuchujemy się w melodykę języka. Usiłujemy coś zrozumieć. Jest nieźle! Obydwoje zrozumieliśmy jakieś sześć, siedem słów. Dużo jeszcze pracy przed nami... Z tą myślą zasypiam.