Reykjavik
Pole namiotowe w Reykjaviku

Islandia
Śniadanie w jadalni na kempingu w Rejkjaviku

Islandia
Jedziemy do Landmannalaugar

Islandia
Przerwa w podróży na rozprostowanie nóg

Islandia
Jedziemy do Landmannalaugar

Islandia
Jedziemy do Landmannalaugar

Islandia
Jedziemy do Landmannalaugar

Islandia
Jedziemy do Landmannalaugar

Landmannalaugar
I dojechaliśmy...

Islandia
Mapka okolicy z zaznaczonymi schroniskami

Landmannalaugar
Ostatni rzut oka na Landmannalaugar

trkking
Tak czarne, że aż granatowe...

Islandia
Jakby obłożone kawałkami marmuru...

Islandia
Idziemy...

Islandia
Są drogowskazy...

Islandia
I znowu do góry...

Islandia
Przyczepione do podłoża fioletowe kwiatki

Islandia
Piękne widoki...

Islandia
Zaczynamy wchodzić w chmury...

Islandia
Do góry i na dół...

Islandia
Nie dość, że chmura, to jeszcze duje...

Islandia
Ledwo widać paliki wyznaczające trasę

Islandia
Czasami, na chwilę, przejaśnia się

Islandia
Odpoczynek w schronisku

Islandia
Widok, przed wejściem w chmury...

Islandia
Widok, przed wejściem w chmury...

Islandia
Widok, przed wejściem w chmury...

Islandia
Widok, przed wejściem w chmury...

Islandia
Widok, przed wejściem w chmury...

Islandia
Widok, przed wejściem w chmury...

Islandia
Widok, przed wejściem w chmury...

Islandia
Widok, przed wejściem w chmury...

Islandia
Nocleg przy polu lodowym

napisał : Piotr Wojtkowski
lipiec 2013

POCZĄTEK...


Grażynkę i Wojtka poznaliśmy przez internet. Właściwie, to sami się zgłosili. Przez naszą stronkę. Grażyna skontaktowała się z nami wysyłając maila i tak temat się rozwinął...

Temat „rozwinięty”, materiały podesłane, ostrzeżenia udzielone. Nie mówiłem, ani nie pisałem, że będzie lekko. Nie przestraszyli się.

Jeszcze, kiedy się spotkaliśmy z Grażynką (była przejazdem w Warszawie), usiłowałem ją nastraszyć, opowiadając o „vipera septentrionalis” (żmija północna), która miała żyć w pobliżu gorących źródeł. Niestety, Pani Ela zaczęła mnie kopać pod stołem, co zostało zauważone i w ten oto sposób, temat się zwinął w niebyt.


REJKJAVIK - LANDMANNALAUGAR


Lecimy samolotem do Reykjaviku, linie WOW. Tania linia. Nic nie dają do picia, a i o jedzeniu nie ma co marzyć. Jakoś przetrzymaliśmy te cztery godziny i po wylądowaniu na lotnisku w Keflaviku idziemy od razu do Fly-busa , którym dostajemy się na pole namiotowe.

Rozbicie namiotu, to tylko chwilka. Dla mnie. Nasi towarzysze, nie przećwiczyli tego dostatecznie w domu i się troszkę grzebią. Nawet chciałem pomóc, ale jak sobie pomyślałem, że kiedy będzie paskudna pogoda, będą liczyć, że pomogę, to mnie „cafło”... Niech się uczą na swoich błędach. Jak mawiał, mój kolega stawiając następną półlitrówkę na stole – trening czyni mistrza!

Najpierw idziemy na zwiady. Pani Ela płaci za nocleg (po 1800 koron od osoby), kupuje bilety do Landmannalaugar (60$ od głowy), zasięga informacji o sklepach w pobliżu. Do „Bonusa” już nie zdążymy – tylko do 18, ale niedaleko jest sklep całodobowy, gdzie można kupić pieczywo. Nasi towarzysze uporali się z namiotem, więc idziemy razem na zakupy.

Po zakupach, idziemy ze dwa kilometry do najbliższej knajpki. Na piwo Viking (750 koron), drogo, ale warto, zresztą jutro nie będzie już piwa...

Sporo przeżyć w dniu dzisiejszym. Idę spać w opakowaniu, zmieniając tylko spodnie. Dochodzę do wniosku, że jeszcze nie jestem dostatecznie zaaklimatyzowany, aby brać prysznic. Pani Ela tylko lekko protestuje – również zmęczona...

W nocy okazało się, że rozbiliśmy namioty w niezbyt dobrym miejscu. Łażą ludzie i przejeżdżają samochody. Budzę się co i rusz, ale o 5 rano jestem wypoczęty. To chyba klimat, powietrze...

Na śniadanie kabanosy z bułką. Śniadanie szybkie, bo autobus (darmowy! - jaka radość!!!) do dworca autobusowego o 7.15. Stamtąd następnym autobusem jedziemy do Landmannalaugar, gdzie docieramy koło 13.

Pogoda piękna! Słonecznie i ciepło. Ciepło, jak na Islandię, koło 15 stopni, a w słońcu jest chyba nawet i 20.

Grażynka chciała się wykąpać w rzeczce z ogrzewaniem podłogowym, ale wytłumaczyliśmy, że szkoda czasu. Stracilibyśmy dzień, a to się nie opłaca. Czeka nas 12 kilometrów drogi. Kilometry, które w czasie przelicza się na jakieś 6-7 godzin spacerku. Szkoda czasu, trzeba korzystać z pogody!

Robimy tylko krótki postój na przekąskę i ruszamy na szlak.


TREKKING

1 dzień (20 lipca 2013)

Siedząc i jedząc, a właściwie, przegryzając, bo już przecież jesteśmy na miejscu, więc trzeba iść, a nie jeść, patrzę na nasze pierwsze podejście. Nie jest źle! Tylko kawałek do góry, a dalej, to już się pójdzie...

Wreszcie, o 14.10 , nasi towarzysze doli i niedoli są gotowi. Idziemy!

Podejście nie jest trudne, tyle, że troszkę upierdliwe z powodu plecaków. Mamy ze sobą wszystko, co potrzebne na sześć dni. No i jeszcze troszkę, bo przecież kilka dni pozostanie na zwiedzanie. Wszystko razem waży jakieś 20 kilogramów. Spacer zapowiada się ciekawie...

Plecak przygniata do ziemi, ale dzięki temu stawiam nogi tam, gdzie należy. Patrzę się pod nogi. Byle wejść, dalej będzie lepiej... Jeszcze ostatnie spojrzenie na schronisko i pole namiotowe w Landmannalaugar i jesteśmy na w miarę równej drodze.

Wysiłek rekompensują widoki. Pogoda jest niezła, trochę chmur, ale więcej słońca, w którym kolorowe stoki gór nabierają intensywniejszej barwy. Wyobraźnia działa. Czuję się, jakbym się przeniósł w czasie kilka milionów lat wstecz, kiedy Ziemia się formowała. Ścieżka wiedzie między skałami ze świeżej magmy, które w słońcu poświecają czernią. Są tak czarne, że aż granatowe. Między nimi zielony mech, a wszystko pod niebiesko-biało-szarawym niebem. Czasami mijamy zielono-niebieskie jeziorka, powstałe w zagłębieniach skalnych ze stopionego śniegu, a czasami płaty jeszcze niestopionego śniegu, które wyglądają, jakby ktoś obłożył stok góry kawałkami brudnego marmuru... Jest pięknie...

Idzie się przyjemnie. Czasami tylko są niewielkie podejścia. Musimy nabrać wysokości. Pocieszam się myślą, że jak się wejdzie, zwykle trzeba zejść, a wtedy będzie lepiej. Jak na razie jest całkiem dobrze. Ciepło. Powiedziałbym więcej – jest bardzo ciepło.

Powoli się rozbieram. To znaczy rozpinam, bo aby się rozebrać, musiałby się zatrzymać, zdjąć plecak i przypiąć do niego zdjęte ubranie. Nie bardzo mi się chce to robić, bo jak sobie pomyślę, że musiałbym znowu wrzucać te plecakowe 20 kilogramów na siebie, to mi się odechciewa. Czekam na wygodne miejsce. Wreszcie znajduję. Jesteśmy przy dolinie, gdzie buchają parą gorące źródła barwiąc okoliczne skały. Zatrzymujemy się, czekając przy okazji na naszych współtowarzyszy (jakieś 10 – 15 minut – akurat, aby złapać oddech).

Wreszcie wchodzimy powoli na grań. Krajobraz się zmienia. Pogoda również. Zaczyna się szarość. I brudna biel. Szarość od żużlowych skał – pozostałości po wulkanie, który zrobił puff, brudna biel – niestopiony jeszcze śnieg pobrudzony pyłem wulkanicznym.

W górę i w dół. I znowu do góry i na dół... Idziemy, jak wielbłądy przez pustynię, tyle, że zamiast garbów mamy plecaki, a zamiast upału i dokuczliwego słońca, mamy lekki wiaterek, który przyjemnie chłodzi twarze.

Znowu zmiana dekoracji. Zaczynają się pagórki. Upierdliwe, ale za to, ciekawsze widoki. Podziwiamy wąwozy o stromych stokach z kolorowych skał, porośnięte mchem i jakąś zielonością, poprzykrywane niekiedy niestopiony jeszcze śniegiem. Tu i ówdzie, śród skał, mocno przyczepione do podłoża ( bo przecież nie do ziemi!) podziwiamy kępki fioletowo-różowych kwiatków na zielonym tle. Czasami widać na dnie wąwozu białawą nitkę strumienia. Jest pięknie!

Weszliśmy już dosyć wysoko. Teraz dla odmiany zaczynamy schodzić.

Nie podoba mi się. Pogoda mi się nie podoba. Tam gdzie wiedzie szlak. Mgła. Wiatr. To właściwie nie mgła, tylko chmura, która jest przedmuchiwana z miejsca na miejsce. Z miejsca, w który byliśmy, na miejsce do którego idziemy, następnie zawraca i znowu jest z nami. I ten wiatr. Wyjący, świszczący, dokuczliwy...

Już nie jest mi gorąco. Zaczyna być zimno. I mokro. Ściągam plecak, wkładam polar i kurtkę. Lepiej.

Widoczność się tak pogarsza, że trzeba dobrze wypatrywać oczy, aby odnaleźć palik oznaczający szlak. Wreszcie, przy kopczyku kamieni robimy przerwę. Trzeba poczekać na Grażynkę i Wojtka. W takich warunkach należy iść razem. I tak nie jest źle. Mieliśmy dwie godziny pięknej pogody. Zrobiliśmy jakieś 1/3 drogi do schroniska. Jeszcze parę godzin i będziemy na miejscu, które będzie zaciszne, ciepłe i suche. Będzie można odpocząć...

Dochodzi reszta naszej grupki. Razem idziemy w chmurze, która skrapla się na naszych twarzach, kurtkach, spodniach. Nie mam pokrowca na plecaku, ale podobno jest on odporny na deszcz. Na razie nie sprawdzam. Zresztą po co? I tak nic nie mógłbym zrobić. Pracowicie przebieramy nogami, powoli idąc do przodu. Chmura czasami tak gęstnieje, że trudno wypatrzeć następną tyczkę znaczącą szlak.

Idziemy cały czas granią, więc jesteśmy owiewani silnym wiatrem, który szumi i gwiżdże nam w uszach, szarpie ubranie i usiłuje przewrócić. Cieszę się, że mam dobrze wyregulowany pas biodrowy, dzięki temu środek ciężkości jest niżej, a tym samym jestem trudniejszy do przewrócenia.

Mija nas grupka Czechów. Młodzi chłopcy. Silni. I dobrze. Lepsze oczy, większa sprawność. Niech przecierają szlak i pokazują drogę...

Dobrze, że poszli pierwsi, bo zaczynają się pola lodowe. Właściwie, to nie tyle lodowe, co chlapowe. Rozmarznięty śnieg nasączony wodą, rozdeptany przez idących przed nami turystów. Trzeba uważać, jak się stawia nogi. I stąpać lekko, co już jest sztuką, kiedy ma się na plecach dodatkowe 20 kilogramów.

Staram się iść lekko, jak baletnica, co czasami mi się udaje. Tylko ze dwa razy wpadam po kostki w śnieżno-wodną breję. Buty zabezpieczyłem przed wyjazdem, więc mam nadzieję, że nie przemokną. Grażynka nie ma tyle szczęścia co ja. Wpada w breję po kolana. Jedną nogą. Miała szczęście! W nieszczęściu.

Duje tak, że świata nie widać, a słychać tylko zmieniający natężenie szum i gwizd wiatru. Gdyby mnie, to osobiście nie dotyczyło, to nawet bym sobie z zainteresowaniem posłuchał tego gwizdu. Lubię przez okno pooglądać, jak wietrzysko dmucha deszczem w ludzi. Ale tylko przez okno! Nie w naturze!!!

Jakoś ciągniemy do przodu. Prawdę mówiąc, co możemy innego zrobić? Cały czas jestem myślą w ciepłym schronisku. Już sobie wyobrażam, jak zrobimy kawki, czy herbatki, wypijemy, rozgrzejemy się, odpoczniemy... Aby było milej zaczynam się zastanawiać, czy wolę kawę, czy herbatę. Oczywiście gorącą. Herbata byłaby o tyle lepsza, że nie musiałbym wychodzić ze schroniska, z drugiej strony kawka i papierosek, to byłoby coś pięknego!

Dochodzimy wreszcie do schroniska, jest koło godziny 8 wieczorem. Sytuacja sama się rozwiązła – jak mawiał Inspector Jacques Clouseau.

Mały budyneczek. Zapchany turystami wewnątrz i na zewnątrz. Nie ma nawet gdzie usiąść. Ktoś położył plecak na ławce i sobie poszedł. Zwalam plecak, słusznie uważając, że człowiek ważniejszy od przedmiotu. Sadzam na ławeczce Panią Elę. Zawsze, to trochę zaciszniej za ścianą. Grażynka i Wojtek również na chwilę się przytulają do ściany. Zwalam plecak na podest, siadam na niego odwrócony tyłem do wiatru i paląc papieroska, zastanawiam się co dalej...

Zbyt wiele możliwości, to nie ma. Właściwie, to nie ma żadnej alternatywy. Nic nie można zrobić. Nawet zagotować wody, bo w środku nie ma miejsca, a tutaj duje tak, że palnik zaraz by zgasł, zdmuchnięty podmuchem wiatru. Widzę, jak siedzący szczęśliwcy przy stole, męczą się z kuchenką i dochodzę do wniosku, że nie ma co tutaj robić. Wszystkie miejsca przy schronisku, gdzie można by było postawić namiot – zajęte. Takie tam i miejsca... Namioty szarpane podmuchami łopoczą brezentem dodając ten odgłos do gwizdu i szumu wiatru.

Krótka rozmowa i decyzja – idziemy dalej. Podobno niedaleko płynie rzeka, więc jest kanion, a jak jest kanion, to jest zacisznie. Można będzie się schronić przed zimnem i wiatrem.

Grażynka wyżyma skarpetkę i po chwili jest już gotowa do dalszej drogi. Idziemy.

Ścieżka jest widoczna, jeszcze jej nie zawiało, więc widzimy, gdzie mamy iść. Mijamy pole namiotowe pod schroniskiem. Nie jest, to miejsce, w którym chciałbym nocować. Widać, jak porozstawiane namioty dzielnie walczą z wiatrem, który chyba postawił sobie za punkt honoru oderwać je od ziemi. W takich warunkach nie ma mowy o wypoczynku.

Po około 30 minutach mijamy rzeczkę, która płynie w wąwozie. Tam byłoby dobrze, tyle, że rzeczka płynie wśród pola lodowego. Nie ma szans, aby tam się rozbić. To znaczy szanse są, ale cały czas bym się zastanawiał, czy spłynę ze śniegiem do rzeczki, czy nie. Mijamy wąwóz, schodzimy niżej. Dalej duje! Przechodzimy po śniegu nad strumieniem. Szczęśliwie śnieg jest jeszcze twardy i utrzymuje nasze ciężary. Zaczynam się denerwować. Nie można znaleźć zacisznego miejsca. Wszędzie wieje z taką samą siłą.

Po jakiejś godzinie drogi od schroniska mam dosyć. Nic nie wygląda na to, aby było lepiej. Siły opadają, a trzeba jeszcze rozbić namiot. Schodzimy kawałek z grani i decydujemy się (Jaśnie Pani i ja) zanocować w tym miejscu. Nie ma szans na coś lepszego, zresztą mam już dosyć.

Zwalam plecak, odpinam namiot i zaczynam rozstawianie. Przestałem dźwigać plecak, więc zaczyna być zimnawo. Telepie mną, ale staram się jak najszybciej oszpilkować nasz domek. W środku nie będzie wiało. Po pięciu minutach już stoi. Wrzucam karimaty do środka, wyciągam śpiwór. Telefon. Na tej głuszy działa komórka! Odbieram. To dziecko.

- Cześć tatku! Jak się czujesz? - synek jest bardzo ciekaw wrażeń. I co mam powiedzieć? Jak zacznę mu opowiadać jak się czuję, co mnie boli, a co nie, to zejdzie z pół godziny.

- Jestem zmęczony i jest zimno. Wieje. - szczękam zębami i właściwie, to chcę powiedzieć, niż mówię. Takiemu, to dobrze. Siedzi sobie w ciepłym domku, gdzieś w Londynie, zadowolony, najedzony, szczęśliwy...

- Dało popalić? - dopytuje się jeszcze.

- Synu! Dało, ale pogadamy jutro, bo teraz nie mam sił! - kończę rozmowę.

Mimo wszystko – przyjemnie. Dziecko się martwi.

Przez ten czas Pani Ela smyrknęła do namiotu. Układam plecaki przed wejściem, aby bardziej osłonić od wiatru i również wsuwam się do środka. Jeszcze rzucam okiem na drugą parę, jak walczą rozstawiając swój namiot.

W opakowaniu wczołguję się do śpiwora. Powoli się rozgrzewam. Bardzo powoli. Pani Ela również. Pomaga dopiero, kiedy się do siebie przytulamy. Wtedy cieplej.

W nocy kilkakrotnie się budzę. Już nie od szumu wiatru, który nie chce się uspokoić, ale od zwykłej ludzkiej niedogodności. Siusiu. Chcę siusiu. Bardzo. Ale nie wyjdę. Póki co, nie wyjdę. To tak, jak z bolącym zębem. Boli dopóki się nie dojdzie do gabinetu dentystycznego. Przed drzwiami ból mija. Tak i teraz. Chce się, dopóki nie zaczynam kombinować, jak wyjść. Wtedy przestaje się chcieć. Tak dodrzemałem do piątej rano.