NAD DRWĘCĘ NA RYBY
napisał : Piotr Wojtkowski
maj/czerwiec 2013
Lubię Drwęcę... Pani Ela również.
Raz, czasami dwa razy do roku jeździmy nad Drwęcę połapać ryby.
Bo Pani Ela wędkuje. Złapała bakcyla nad leśnym jeziorkiem, niedaleko Nart, gdzie wyciągnęła na „bata” najpierw dużego okonia, a później leszcza. Leszcza nadającego się do jedzenia, takiego koło 40 cm. Bardzo jej się, to spodobało.
Pierwszy raz razem, pojechaliśmy nad Drwęcę kilka lat temu.
Był czerwiec, późne sobotnie popołudnie. Zastanawiamy się, gdzie skoczyć w niedzielę. Do Warszawy? Duchota. Kazimierz? Pełno ludzi.
- A może pojedziemy nad Drwęcę na ryby? - zaproponowałem – Wyjedziemy koło północy, na miejscu będziemy po trzeciej.
Pani Ela zrobiła „słoneczko”. Jakie, to szczęście, że mam „nienormalną” żonę... No cóż, dobraliśmy się!
Szczęśliwie, jeszcze sklep był otwarty i mogłem kupić przynętę. Krótka drzemka i o północy wyjazd.
Jedziemy najpierw drogą na Gdańsk. W Ostródzie skręcam na Iławę, później, już w Samborowie, w prawo do leśniczówki, przy której zostawiam samochód.
Jest jeszcze ciemno, ale już widać, że niedługo zaczynie świtać. Prowadzę przez chaszcze nad samą rzekę. Dawno tutaj nie byłem. Troszkę się zmieniło. Ktoś wybudował ławeczkę, zrobił sobie pomost. Widać, że przychodzą tutaj i łapią. A przynajmniej próbują coś złapać...
Rozkładamy się przy ławeczce. Jest jeszcze ciemnawo, ale jakoś udaje mi się złożyć „bata” dla Pani Eli. Bo Pani Ela łapie. I już. Inne czynności, takie, jak wiązanie haczyka, czy montowanie wędki, to ja.
Pani Ela zachwycona i szczęśliwa. Co prawda, spławik jest ledwo widoczny, bo to i szarówka i poranna mgła, ale za to słychać ptaki. Ptaki rozpoczynające dzień. Ćwierkające, tiurlujące, a nawet w tle , gdzieś w oddali słychać kukułkę. Poranna muzyka.
Właśnie wtedy Pani Ela zakochała się w Drwęcy. Przez tę poranną muzykę. Kiedy się rozwidniło i wzeszło słońce, zrobiło się jeszcze piękniej.
Łapiąc ryby oglądaliśmy majestatycznie sunące po wodzie łabędzie, przemykające się wśród sitowia kaczki, szybującego w górze jastrzębia. I już nie chodziło o to, aby cokolwiek złapać, ale posiedzieć i chłonąć naturę.
Wytrzymaliśmy do dziesiątej, kiedy słońce wzeszło wyżej i zaczęło świecić prosto w twarz. Zrobiło się za gorąco.
To był nasz pierwszy wspólny wyjazd nad Drwęcę.
Następne były już bardziej planowane. Nie tak spontaniczne...
Musiałem znaleźć jakieś miejsce noclegowe, co było małym problemem, bo agroturystyka w tamtych okolicach w powijakach. Wreszcie trafiliśmy do państwa Chocianów. I to, było TO!
Dom położony przy drodze prowadzącej do leśniczówki, no skraju lasu. Właściwie, to aby dostać się do lasu, trzeba przejść tylko przez szutrową drogę. Na łowisko troszkę dalej. Trzeba iść jakieś 10-15 minut. Droga prowadzi przez las, więc idzie się bardzo przyjemnie. Czasami możemy spotkać kicającego zająca, który zobaczywszy nas niezbyt szybko oddala się w gąszcz lasu.
Gorzej, kiedy spotka się łosia, albo sarnę. Nie chodzi o jakieś niebezpieczeństwo. Nie, nie... Muchy. Całe stado much. Wielkich, tłustych, upierdliwych.
Kiedyś klępa podeszła całkiem blisko nas – brzeg jest zarośnięty, kiedy zobaczyła, że nie jest sama, uciekła. Jej muchy nie zdążyły za nią, więc zostały z nami. Wtedy jednym klapnięciem zabiłem pięć much. Na Pani Eli. O mało nie wrzucając jej do wody. Co się nasłuchałem wtedy! Ale miała rację. Niestety...
Odcinek Drwęcy od jeziora Drwęckiego do mostu w Samborowie jest bardzo rybny. Najbardziej lubię łapać tam leszcze. Duże leszcze. Takie po 40 i więcej centymetrów. To już nie „ościaki”. Jako zanęta – parzona pszenica. Na haczyk zakładam robaczka. Czerwonego, albo, jak mówią miejscowi – dzikuna (białego). Co prawda, na efekty trzeba czekać, jakieś dwa, trzy dni, ale później, jak się ryba dowie, gdzie dają jeść, są wyniki.
Póki duża ryba nie przypłynie, łapiemy płotki, okonie i inny drobiazg. Najczęściej rybka jest wypuszczana z powrotem do wody z poleceniem aby przyprowadziła mamusię, albo jeszcze lepiej babcię.
Pani Ela bardzo lubi łapać ryby...
Po paru wyjazdach, doszła do wniosku, że dobrze byłoby łapać z łódki. Zgodziła się na ponton. No i mamy ponton. Całkiem wygodny. Tyle, że za silnik, to ja robię... Ale nie narzekam, bo jakoś nigdy zbyt daleko nie płyniemy. Pani Ela jest bardzo niecierpliwa i chce jak najszybciej zacząć...
Państwo Chocianowie prowadzą (poza agroturystyką) pole namiotowe. Jest plaża i miejsce, gdzie można wygodnie wodować ponton. Później trzeba tylko wiosłować i dopłynąć do miejsca.
Zwykle płyniemy w górę rzeki i cumujemy przy palach wbitych w dno. Tutaj nurt jest niewielki i mogę sobie również rozłożyć wędkę i spokojnie połapać ryby. Jezioro i rzeka są zamknięte dla silników spalinowych, więc jest cisza i spokój. Jeżeli coś płynie robiąc dużo hałasu, to znaczy, że strażnik, albo policja.
Siedzimy dokąd możemy. Czasami wygania nas słońce, czasami deszcz, a czasami organizm się dopomina.
W tym roku wybraliśmy się na długi weekend czerwcowy. Początek czerwca, więc raczej nie spodziewałem się większych ryb. Leszcz jeszcze nie bierze, a spiningować nie lubię. Ale chodzi o posiedzenie nad rzeką i zabawę, a nie o wyniki...
U państwa Chocianów był już jeden gość. Pan Andrzej. Sam. Bardzo się ucieszył, że będzie miał towarzystwo. Zaprosił nas na swoją łódkę, w której w trójkę swobodnie się pomieściliśmy.
Ponieważ jestem niespotykanie spokojnym i zgodnym człowiekiem, nie protestowałem. ON wiosłował. Kiedy już się umiejscowiliśmy naprzeciw leśniczówki (stoi nad samą wodą), zaczęliśmy łowić.
- Tylko nie rzucaj tej swojej zanęty. - poprosił
- Kiedy się zaprasza w gości, to zapraszający musi znosić różne zachowania zaproszonych.- wytłumaczyłem.
Tylko łypnął okiem. Albo nie zostanę więcej zaproszony, albo przed wpuszczeniem na łódź będę musiał podpisać intercyzę.
Zabawa była przednia. Kiedy miałem chęć zapalić, to zwijałem wędkę i paliłem. Inaczej się nie dało. Do tej mojej zanęty przypłynęło mnóstwo drobiazgu, ale za drobiazgiem i duże okonie.
Bardzo przyjemnie się łapie, w dodatku z widownią. Na pomost, przy leśniczówce wszedł kotek i siedząc, obserwował nasze poczynania. Obserwowani przez kota łapaliśmy dopóki mogliśmy. To znaczy dopóki nasze części ciała służące do siedzenia, nie zaczęły protestować ostrym bólem.
Pan Andrzej włączył napęd (złapał za wiosła) i wróciliśmy do przytani. Kotek szedł równolegle z łódką, słusznie domyślając się, że dostanie nagrodę za kibicowanie.
Było bardzo miło. Jeszcze milej się zrobiło, kiedy Andrzej doszedł do wniosku, że skoro my wyjeżdżamy, to wszystkie rybki możemy sobie zabrać. Nie dość, że zabrać, to ON je włoży w zalewę i będziemy mieli na dłużej...
Pracę nad rybkami podzieliliśmy równo. Najpierw razem skrobaliśmy, a następnie Pani Ela smażyła – my piliśmy piwko. Następnie Pan Andrzej zrobił zalewę i poupychał rybki w słoikach – my piliśmy piwko. Później już nie było piwka, więc poszliśmy spać. I dobrze, bo jutro rano powrót do domu...
Dla chcących powędkować podaję potrzebne linki:
CHOCIAN - SAMBOROWO
PGR - OSTRÓDA