REYKJAVIK I LANDMANNALAUGAR

 

Pan domu późno wyszedł i do rana nie wrócił. Razem z pieskiem jemy śniadanie. Przy okazji robimy plany na pozostałe dni.

Samochód mamy oddać dopiero jutro, ale decydujemy, że lepszym wyjściem będzie pozbycie się go dzisiaj. Postanawiamy jechać do wypożyczalni, zostawić samochód i już spieszeni powłóczyć się po Reykjaviku.

Jak postanowiliśmy, tak robimy. Dom zamykamy na klucz, który Pani Ela kładzie na widocznym miejscu w sieni. Piesek smutno obserwuje nas przez szybę.

Reykjavik, to nieduże miasto, ale bardzo rozległe. Tłoku na ulicach nie ma. Dobrze się jedzie. Problemy zaczęły się dopiero, kiedy usiłowałem dojechać do wypożyczalni. Kilkakrotnie widziałem dworzec autobusowy i przylegające do niego lotnisko, ale nie udało mi się skręcić w odpowiednią uliczkę. Po godzinnym kręceniu się w okolicach dworca, wreszcie dojeżdżam.

Zdajemy samochód. Przejechaliśmy 1800 kilometrów.

Jesteśmy wolni i swobodni. Możemy sobie pochodzić po mieście.

Do centrum nie jest daleko. Idziemy uliczkami w stronę widocznej z oddali wieży kościoła. Kiedy do niego podchodzimy okazuje się, że można wjechać na górę i podziwiać panoramę miasta. Kupując bilety, Pani Ela wypatrzyła informację, że należność za wjazd (jeżeli zamknięte jest stoisko, gdzie sprzedają) należy wrzucać do skarbonki. I trochę tam pieniążków leżało.

Chodząc po uliczkach Reykjaviku wstąpiliśmy do Informacji Turystycznej, gdzie kujemy wycieczkę do Landmanalaugar. Kolorowych skał.

W pobliżu była knajpka, gdzie za 6 530 koron pozwoliliśmy sobie zjeść obiad. Pani Ela zupkę rybną (podobno marzenie), a ja baraninę.

Obejrzeliśmy również port i piękny budynek Opery, który ma zostać otwarty 20 sierpnia. Niestety, akurat w dniu naszego wyjazdu.

Do domu wracamy koło 19. Kolacja, i spać, bo jutro ciekawy dzień.


LANDMANNALAUGAR

W nocy, koło 2, do naszego pokoju zapukał cichutko nasz gospodarz. Wziąłem na przeczekanie. Wtedy uchylił drzwi i sprawdził, że jesteśmy. Poszedł spać. Do rana było cicho i nikt już nam nie przeszkadzał.

Na odbiór nas, umówiliśmy się pod hotelem Viking w Hafnarfjordur. Punktualnie o ósmej zostajemy zabrani i dowiezieni do punktu zbornego. Mamy jechać autobusem. Islandzkim autobusem, który różni się od zwykłego tym, że ma podwyższone zawieszenie i większą moc silnika.

Autobus szybko się zapełnia i zaraz ruszamy. Dzisiaj jest pochmurno. Mgła, która ogranicza widoczność. Mam cichą nadzieję, że z biegiem czasu pogoda się poprawi i wyjrzy słoneczko.

Autobusem jedzie z nami przewodniczka, która opowiada, co byśmy zobaczyli, gdyby było przejrzyście. Tam wulkan Hekla, tam jeszcze coś... Przejeżdżamy obok kompleksu jakiś zabudowań. Ogrodzenie takie sobie, raczej normalne, jakby fabryczne. To więzienie. Dowiaduję się, że w Islandii jest sześć Zakładów Karnych. Nie są specjalnie strzeżone, bo za bardzo, to i nie ma gdzie uciec. To znaczy przestrzeń życiowa jest, ale co potem? Wyspa. Daleko do stałego lądu. To i siedzą grzecznie i kruszeją za winy popełnione. Zresztą zanim trafią do więzienia, to są już właściwie zresocjalizowani, bo na odsiedzenie wyroku dosyć długo się czeka. Nawet kilka lat.

Robimy przerwę, aby obejrzeć jezioro powstałe w kraterze. Podobno są tam pstrągi. Niestety deszczyk utrudnia podziwianie okolicy. Za to, kiedy zatrzymujemy się przy dolince, po dnie której płynie rzeczka, aura troszkę się poprawia. To znaczy – przestaje padać. Słoneczko, jakoś nie może się przebić przez chmury.

Do Kolorowych Skał jedziemy drogą polną. Dobrze, że autobus ma podwyższone zawieszenie, bo normalnym nie dałoby rady, przebić się przez wądoły, jakie musimy przekraczać. Czasami na drodze, a właściwie przez drogę, przepływa strumyk, który trzeba pokonać. Trochę przypomina mi to drogę z Kigali do Leh, ale nie jest aż tak ekstremalna.

Wreszcie jesteśmy na miejscu.

Rzeczywiście, góry w okolicy zasługują na swoją nazwę. Kolorowe Skały.

Landmanalaugar jest położony w dolinie, którą otaczają niedawno (w skali Ziemi) uformowane góry. Wybuchy wulkanów i wyrzucane przez nie popioły z minerałami ubarwiły okoliczne góry na różne odcienie brązu, żółci i czerni. Aby nie było ponuro, przez dolinkę płynie rzeczka, a w oddali widać pióropusze pary wydobywające się z gorących źródeł.

Cała miejscowość, to kilka domów służących jako baza wypadowa do trekkingów. Można w ciągu pięciu dni, dojść przez góry do naszego szóstego noclegu w Skogar. Przy rzeczce, nad którą unosi się para, zbudowana jest platforma, gdzie można się rozebrać i po schodkach zejść do wody. I rozbierają się i wchodzą...

– Panie Piotrusiu – podpuszcza mnie – ja mogę się przeziębić, ale ty jesteś zahartowany. Możesz się wykąpać.

Pani Ela wie, jak należy ze mną rozmawiać, aby mieć swoistą uciechę. Miałem trochę wątpliwości, jak będzie wyglądało wychodzenie, bo przecież trzeba założyć suchą bieliznę.

– Oj, tam. Przebierzesz się jak inni. – przekonywała mnie.

Oglądam, w jaki sposób robią, to „inni”. Normalnie. Niektórzy zasłaniają się ręcznikiem, a niektórzy i niektóre świecą tym, co powinno być zakryte. Bezwstydnicy!!!

Dochodzę do wniosku, że ja również mogę być takim bezwstydnikiem.

Gacie do kąpieli mam na sobie, a Pani Ela, zapobiegawczo niesie w plecaczku zapasowe. Ręcznik też.

Jest zimnawo, więc trzeba rozebrać się w miarę szybko i hycnąć do wody. Ciepła. Nie gorąca, ale ciepła. Płytka, tak za kolana. Usiąść jednak można i wtedy niegroźny jest ziąb powietrza. Siedząc i grzejąc się, dotykam kamienistego dna. Ciepłe. Pogrzebałem, tak z dziesięć centymetrów w głąb. Gorące. Parzy. Ogrzewanie podłogowe, a właściwie, to denne.

Wygrzewałem się tak z godzinkę, aż Jaśnie Pani zagroziła odejściem i pozostawieniem mnie na pastwę losu. Bezwstydnie przebrałem się w suche rzeczy i dołączyłem do Koleżanki Małżonki (jak mawiał Fedorowicz).

Poszliśmy na zwiedzanie okolicy. Szczęśliwie, w barku zrobionym w autobusie można było się napić kawy, co poprawiło humor Pani Eli i dało jej energię, aby powłazić na okoliczne skały. Bez kawy również by poszła, ale tak zrobiła, to z większą radością. Skałki zostały uformowane niedawno (w skali Ziemi). Tworzą istny labirynt, w którym troszkę pobłądziliśmy. Szczęśliwie, nasi poprzednicy narobili ścieżek, tak że tylko trzeba było wybrać właściwą.

Dochodzi piętnasta i zaczynamy się zbierać do odjazdu. Wracamy inną drogą. Troszkę lepszą, niż żeśmy jechali poprzednio. Może dlatego, że przestało padać i gdzieś tam na horyzoncie pokazują się paski błękitnego nieba krajobraz wydaje się ciekawszy. Niestety, Hekla dalej za mgłą. I żaden wulkan nie chce nawet troszkę zadymić...

Zostajemy dowiezieni do Reykjaviku, a następnie, po wyładowaniu z autobusu, małym busem odstawieni do Hafnarfjordur (wreszcie się nauczyłem!). Pani Ela w podzięce za opiekę ofiarowuje naszej przewodniczce, która teraz jest kierowcą (kierowczynią?, kierownicą?) buteleczkę „Żubrówki”. Jak przyjemnie widzieć kogoś szczęśliwego!