GEYSIR, GULFOSS I LAUGARVATN


Noc była całkiem miła. Spało się przy odgłosach dobiegającej muzyki i strzelających fajerwerków. Jakoś nie przeszkadzało, bo dobiegało z oddali i zlewało się w jeden szum...

Rankiem, koło szóstej wstaję. Jestem z typów „skowronków” i nie mogę zbyt długo się wylegiwać. Pani Ela odmiennie ode mnie. Ona może. Rano, wieczorem, czy w południe. Podziwiam jej umiejętność spania. Tyle, że jak wstanie, to już koniec. Oczywiście z nieróbstwem.

Kiedyś usiłowałem jej wytłumaczyć, czym się różni człowiek od wołu, czy mrówki, ale nie znalazłem zrozumienia. Słuszniejszym byłoby nazwanie tego całkowitym niezrozumieniem. W dodatku jeszcze usłyszałem przypowieść o tym, że Panu Bogu prototyp się nie udał... Tego zupełnie nie rozumiem, bo jak Panu Bogu może się cokolwiek nie udać? I o jaki prototyp chodzi? Te pytania do tej pory mnie prześladują i nie mogę na nie znaleźć odpowiedzi, a kiedy proszę o wyjaśnienie, to moja Kochana Małżonka tylko dziwnie się patrzy i wzdycha...

To już nasza tradycja, że robię kawkę i przynoszę gorącą do namiotu, aby Jaśnie Pani mogła się podnieść i zacząć funkcjonować.

Kiedy Pani Ela zaczęła funkcjonować w aneksie kuchennym (robi śniadanie), ja zwijam namiot. Szybciutko i bezgłośnie, bo większość mieszkańców jeszcze smacznie śpi po burzliwej nocy. Odmiennie od naszych rodaków, do namiotów dotarła po cichutku. Co i ja teraz oddaję. Kiedy spakowałem namiot mogę iść na śniadanie.

Do strefy socjalnej idę przez uśpione pole biwakowe. Nigdzie nie widać śladów życia. Wszyscy śpią. No, prawie wszyscy. Ochroniarze czuwają. Pani z ochrony wyszła w pidżamie, aby zobaczyć co się dzieje. Chyba nie byliśmy dość cisi... Wyszła, zobaczyła, że to my, pożyczyła miłego dnia i zniknęła w służbowej przyczepie.

Nie mam problemów z wyjazdem, bo wczoraj odpowiednio ustawiłem samochód. Po małym kręceniu po uliczkach biwaku dojeżdżam do wyjazdu, albo wjazdu, zależy z której strony się stanie. W bramie przegradzający wyjazd łańcuch i stojący na środku pachołek . Sam nas wypuściłem.

Jedziemy zobaczyć gejzery.

Tak wcześnie (7godzina), nie ma poza naszym, żadnego samochodu na drodze. Mogę jechać powoli i oglądać nizinne tereny Islandii. Sporo tutaj rzeczek, strumyków i jezior. Na wyżej położonych terenach mieszkańcy Reykjaviku pobudowali sobie dacze, gdzie mogą odpocząć od wielkomiejskiego gwaru (to miała być ironia).

Przed dziewiątą jesteśmy na miejscu. Jak wszystko tutaj, życie zaczyna się od dziewiątej, więc musimy trochę poczekać, aż otwarte zostanie wejście na teren geotermalny. Poza nami jest jeszcze tylko parę osób. Ze dwa, czy trzy samochody. Ruch zacznie się później...

Wreszcie wchodzimy.

Zachwycają kolory. W przejrzystym powietrzu, oświetlone jaskrawym słońcem pagórki w różnych odcieniach brązu i beżu popstrzone zielonością traw. Pofałdowany teren, przechodzący dalej w pagórki i wreszcie w góry, jest udekorowany małymi jeziorkami – oczkami z gorącą, gotującą się wodą.

Na terenie geotermalnym są wyznaczone ścieżki, którymi należy się poruszać. Nauczeni (chyba) licznymi wypadkami Islandczycy, każde źródełko ogrodzili i poustawiali tabliczki z ostrzeżeniem przed gorącą wodą. Widać, co poniektórzy sprawdzali, czy rzeczywiście woda jest gorąca...

Gejzer Geysir, niestety, nie chciał zrobić PUFFF... Za to Strokkur nadrabiał. Co kilka minut wywalał słup pary i wody na wysokość około 30 metrów. Pani Ela stała i podziwiała. Ja zresztą również.

Pole geotermalne nie jest duże. Wystarczyło nam półtorej godzinki, aby wszystko obejrzeć i popodziwiać. Jedziemy dalej. Nad wodospad Gulfoss.

Droga jest dobrze oznaczona i nie mamy trudności z trafieniem. Jest już późne przedpołudnie, więc i samochodów trochę więcej. Dzięki temu łatwiej trafić.

Okolica wodospadu jest dostosowana do ruchu turystycznego. Porobione są tarasy widokowe, ścieżki, schody, którymi można zejść nad sam wodospad. Jeszcze tylko, żeby pogoda była lepsza...

Nie mamy szczęścia do słońca przy wodospadach. Widzę, jak chmury przepływają po niebie, złośliwie w ten sposób, aby Gulfoss był w cieniu. Usiłuję przeczekać, w nadziei, że wreszcie będzie słońce, ale po jakimś kwadransie, daję spokój.

Nad samym wodospadem, gdzie usiłuję przeczekać troszkę wieje, a w dodatku pył wodny wali prosto w twarz. Nawet w kapturze długo się nie wytrzyma.

Wodospad jest piękny. Wielki. Płynąca rzeka wyrzeźbiła głęboki kanion w skale i tym korytem płynie pokonując przeszkody.

Trochę zmarudziłem czekając na słoneczko i straciłem z oczu Panią Elę.

Wszedłem na górkę, skąd było widać całą okolicę. Nigdzie nie ma. Doszedłem do samochodu. Nie ma. No, to zacząłem myśleć. Rozejrzałem się po okolicy. Jest kilka budyneczków. Na jednym napis „SOUVENIRS”. Tam srokę znalazłem i uratowałem resztę naszej kasy... Prawdę mówiąc, to zbyt wyrywna do kupowania nie była. Ceny zaporowe, ale parę duperelek, które się bardzo spodobały zmieniło właściciela...

W samochodzie jest przytulnie i ciepło. Zupełnie inaczej niż na zewnątrz. Na dzisiaj już żeśmy plan zwiedzania wykonali, więc jedziemy na miejsce noclegu. Do Laugarwatn.

Miasteczko położone jest nad jeziorem o tej samej nazwie. Są tam gorące źródła i basen. Już się cieszymy z kąpieli...

Po około godzinie jesteśmy na miejscu. Puste pole namiotowe, na którym stoją ze dwie przyczepy kempingowe. Ponieważ jest dużo miejsca, mam problem ze znalezieniem miejsca pod namiot. Pani Ela zostawiła mnie samego, abym przemyślał sprawę. Na wszystko się zgadza... Nawet się zapytałem, czy aby nie chora, ale po komentarzu, jaki usłyszałem, uznałem, że wszystko w porządku. To piękno natury tak na nią działa...

Znajduję zaciszne miejsce, osłonięte krzaczorami i blisko drogi dojazdowej. Rozstawiam namiot i idziemy do pobliskiej knajpki. Jakoś nie chce nam się gotować na powietrzu. Jemy pizzę. Zaczynamy się dostosowywać.

Przy okazji pytamy się o właściciela pola namiotowego. Pani w knajpce uspokaja nas, mówiąc, żebyśmy się nie martwili, on nas znajdzie.

Mamy dużo czasu. Idziemy na zwiedzanie miasta.

To zwiedzanie sprowadza się do poszukiwania opisywanego w przewodniku basenu z wodą geotermalną. Trudno nie znaleźć, osada ma tylko kilka uliczek prowadzących nad jezioro.

Z zewnątrz basen nie wygląda imponująco. Mały basenik do pływania i dwa baseniki do wymoczenia się w gorącej wodzie. I jeszcze jakieś drewniane domki stojące na poboczu.

Jest zimnawo, więc nie czekam na Panią Elę, która zamarudziła pod prysznicami i sam wskakuję do jednego z domków. To łaźnia. Parowa. Dałem radę dwa razy zaczerpnąć gorącego powietrza i wyskakuję na zewnątrz. Trzeba się przystosować. Przystosowuję się oglądając pozostałe domki. Wybieram ten, w którym temperatura jest najmniejsza.

Pani Ela dołącza i szybciej ode mnie się dostosowuje. Ciepłolubna...

Było wspaniale! Kiedy mieliśmy dosyć parówki, szliśmy popływać. I znowu się odparować... I popływać...

Wymoczeni, odparowani i czyści uzupełniamy płyny w miejscowej kawiarni piwem „Viking”. Bardzo smakuje.

Teraz można pochodzić po miasteczku. Jesteśmy rozgrzani z zewnątrz i od środka.

Miasteczko bardzo podobne do innych miasteczek. Dużo zieloności, park i przestrzeń. Kilometr w jedną stronę, kilometr w drugą stronę i miasteczko obejrzane. Koło 21 zalegamy, bo nie ma co robić, jest zbyt wietrznie, aby pochodzić po górach, a siedzieć w miejscowej knajpce już nam się nie chce.

O godzinie 22 właściciel pola namiotowego nas znalazł. Grzecznie zapukał (może zaskrobał?) w ściankę namiotu i odebrał opłatę za nocleg.