FESTIWAL KWIATÓW – HVERAGERÐI


Po porannej (bardzo porannej, bo już o szóstej godzinie pitej) kawce, bez żalu opuszczamy pole namiotowe. I dobrze, że była taka poranna, bo jak wspomniałem, kabiny tylko dwie, a ludzi wieczorem przybyło. Kiedy odjeżdżaliśmy zaczynał się ruch na biwaku. I ci, którzy chcieli skorzystać z zaplecza w mniej-więcej higienicznych warunkach zaczynali kursować między namiotem, a kabinami. Biwakujący ludek, jakoś tak przyjął zwyczaje od miejscowych wykazując się niefrasobliwością w pozostawianiu ładujących się telefonów komórkowych w umywalniach. Nic nie ginie i nikt nikogo nie podejrzewa.

Patrząc się na to, wstydzę się za swoich rodaków, którzy mają podejrzliwość we krwi... No, może nie wszyscy, ale spora ich część... Polaków bardzo łatwo rozpoznać w Świecie. Po minach. Niezadowolonych, skrzywionych. Są pełni pretensji i nie potrafią się cieszyć z chwili. Czy tak ciężko okazać komuś innemu zaufanie, życzliwość? Czy ciężko wygiąć usta w „banana”? Jakie fobie w NAS drzemią skoro każdego podejrzewamy o najgorsze? A może sami tacy jesteśmy i widzimy w każdym innym człowieku swoje cechy?

Dobrze, że droga piękna, więc te ponure przemyślenia odchodzą w dal...

Jadę spokojnie, sześćdziesiątką, tak aby można było oglądać mijane widoki. Jest wcześnie, więc i nie ma się co spieszyć, bo sklepy tutaj otwierają się dopiero o 9. Zatrzymujemy się na zakupy w Selfoss. Jest jeszcze przed godziną otwarcia „Bonusa” (sklep w stylu naszej „Biedronki”). Przegryzamy maleńkie co-nieco w samochodzie (takie szybkie śniadanko) i idziemy na spacer. Zwiedzić miasto. Miasto, jak na warunki islandzkie. Aż 6 tysięcy mieszkańców. Ciche, czyste i jakieś takie jasne. Dużo banków. Przy głównej ulicy naliczyłem ich aż cztery. Na 1500 osób jeden bank.

Ludzi na ulicach nie widać, spotkaliśmy tylko jednego filozoficznie nastrojonego kota, który obwąchiwał roślinki. Widać, że czas i życie biegnie tutaj powoli, z zastanowieniem. Może dlatego, że pochowany jest na tutejszym cmentarzu Bobby Fischer (kliknij ) ...

Wreszcie otwierają „Bonusa” i możemy, jako jedni z pierwszych, wejść do środka. Kupujemy chleb, ser żółty i parówki. No i troszkę słodyczy. Bardzo popularne są tutaj nasze „prince polo”. Pani Ela znalazła świetną kawę. Mówi, że to bardzo dobra kawa. Trochę dziwne, że taka tania, ale tutaj (w Bonusie) ogólnie wszystko tanie, oczywiście w porównaniu z innymi sklepami.

Z Selfoss do Hveragerdi jest niedaleko. Dojeżdżamy przed dziesiątą. Nie ma problemu z trafieniem na pole namiotowe, strzałki kierują nas prosto do celu.

Zdążyliśmy w ostatniej chwili! Okazuje się, że dzisiaj jest „Festiwal Kwiatów” i nazjeżdżało się bardzo dużo gości. Cały biwak zapełniony przyczepami kempingowymi. Dla takich, jak my, z namiotami, jest wydzielony mały placyk na obrzeżach pola biwakowego.

Stawiam samochód w jakiś chaszczach i rozkładam namiot. Dla naszego przenośnego domku, miejsca jest sporo, gorzej z samochodem. Muszę go postawić tak, abym mógł rano wyjechać, a tłok jest spory. W rezultacie jakoś się udało...

Idziemy na zwiedzanie. Najpierw zwiedzany basen.

Tutaj również widzę w przebieralni instrukcje w języku polskim. Stosuję się do zaleceń i czysty wychodzę na dwór. Jest jakieś 16 stopni ciepła, więc szybciutko pędzę do małego baseniku z gorącą wodą (42 stopnie). Pani Ela również wskakuje. Jak dobrze się wygrzać! Siedzimy – dosłownie, w tej gorącej wodzie z piętnaście minut, aż czujemy, że ciepło dotarło do każdej kosteczki. Teraz można popływać... W dużym basenie woda jest trochę chłodniejsza, ale to i dobrze, bo trzeba się ruszać. Nie ma tłoku. Dzieci mają wydzielone miejsce do zabawy i nie przeszkadzają tym, którzy pływają.

Po basenie, zgłodnieliśmy, więc wracamy na biwak. Jest koło 12 i już nie ma miejsc. Wjazd zamknięty, a przy wjeździe stoi strażnik i odgania przyjeżdżających kierując ich do Selfoss. Jednak nam się udało!

W aneksie kuchennym Pani Ela gotuje nieśmiertelną kaszę. Szczęśliwie, to już ostatki. W przyszłości będziemy jeść, kupowany tutaj makaron. Z konserwami przywiezionymi z Polski. Aneks całkiem nieźle wyposażony. Praktycznie jest wszystko co potrzeba do przyrządzenia posiłku. Nawet sztućce i talerze.

Po jedzeniu robimy sobie świeżo kupioną kawę. Gdybym chciał przytoczyć, co moja Kochana Małżonka powiedziała na temat kawy, to by było bardzo dużo „piiip”. Pani Ela jest kawoszką. Lubi dobrą kawę i zna się na kawie. Przynajmniej tak mówi, ja jej wierzę, bo taka jest rola męża. Prawdę mówiąc, to też, pierwszy raz widziałem kawę ekspresową. W saszetkach. Tyle, że bez sznurka. Pływa taka torebka aż do końca, chyba, że wyłowi się ją łyżeczką. Smak jest dosyć ciekawy (jak mawiają Anglicy). No cóż, dobrej kawy napijemy się w domu...

Po kawce idziemy pooglądać miasto. Jest nieduże (1800 mieszkańców), więc na zwiedzanie i oglądanie wystarczy nam jedno popołudnie.

Ponieważ jest Festiwal Kwiatów, to mieszkańcy pięknie udekorowali swoje posesje. Jest kolorowo. Kwiatków niewiele, ale przecież nie o to chodzi... Myślę, że „Festiwal Kwiatów” jest tylko pretekstem, aby się pobawić. Islandczycy uwielbiają wszelkie festyny, zabawy, uroczystości. To bardzo pogodny naród.

Chodzi o to, aby było kolorowo. Jak nie ma kwiatków, to przynajmniej kolorowe, plastikowe talerzyki na płocie. Kolorowe manekiny siedzące w ogródku i wiele innych pomysłów.

Ludzie wylegli na ulice, po których jeżdżą stare amerykańskie limuzyny. Chwalą się! Tak na dobrą sprawę, to wszyscy są jedną wielką rodziną, bo populacja Islandczyków liczy około 300 tysięcy osób.

Chodzimy i oglądamy... Piękne kwietne pająki stojące na trawniku, zbiór ptasich budek na wysokich palach... Wszystko kolorowe i wesołe.

Wreszcie czujemy potrzebę odpoczynku. Nogi bolą. Na odpoczynek, to najlepiej gdzieś do parku... Trafiamy do „gorących źródeł”.

Hveragerdi jest położone na terenie, gdzie wypływa spod ziemi gorąca woda. Źródła termalne, czy woda termalna, tak to się chyba nazywa. Jest tego tutaj sporo i są one używane do ogrzewania szklarni, w których są uprawiane warzywa i owoce. Teren, który oglądamy jest specjalnie dostosowany dla zwiedzających, aby można było sobie popodziwiać, jak to się dzieje...

Wszystko nowe i ciekawe. Z ciekawością oglądam dziury w ziemi (samo się zrobiło) z gotującym się tam płynem. Płynem, bo trudno, to nazwać wodą. Jamy są ogrodzone i dla przestrogi i uświadomienia zwiedzającym powypisywana jest temperatura tego bulgocącego płynu. Teraz rozumiem, po co przy wejściu sprzedają jajka. Niedowiarek może sobie ugotować. Jeżeli jajko się ugotuje, to i ja również.

Jest również strumyczek wolno płynący z parującą wodą. Przy strumyczku jest siedzisko, gdzie Pani Ela zrobiła sobie odpoczynek. Nawet nogi wymoczyła! Tyle, że wkładać musiała na raty, bo woda rzeczywiście gorąca...

Kiedy odpoczęliśmy, poszliśmy nad rzekę, do pobliskiego parku.

Park jest położony niedaleko przepływającej przez miasto rzeki. Właściwie, to duży trawnik obsadzony brzozami. Widać, po wydeptanej trawie, że często odwiedzany. Dochodzimy nad samą rzekę. Woda podobno jest ciepła. Nie uwierzę, póki nie sprawdzę! Wkładam rękę do wody. Letnia. Myślę, że przy wodospadzie musi być dużo cieplejsza, bo miejscowe dzieciaki się tam moczą. Woda niezbyt głęboka, więc się nie potopią, a uciecha przednia. Pani Ela usiłowała mnie namówić na kąpiel, ale stawiłem twardy opór. Wejść, bym wszedł, ale jak tu wyjść?

Pochodziliśmy jeszcze trochę po miasteczku. Zwiedziliśmy galerię, ale obrazy nie rzucały na kolana. Za to piwo „Viking” wypite w przygaleryjnej kawiarence, było całkiem niezłe.

Festyn sobie podarowaliśmy. Poszliśmy spać słuchając odgłosów muzyki i strzelających w niebo fajerwerków. Z pewnością było bardzo ciekawie...