Wiaterek się wzmaga. Dziecko się wierci, aż wreszcie wstaje.
— Tata! Poświeć! — mamy lampki czołówki.
Świecę i przyglądam się, jak buduje murek przed wejściem. Tak na jakieś 30 centymetrów.
Trochę mniej wieje. Jemu, bo mnie jest całkiem dobrze. Co prawda, karimata cienka i na wysokości biodra znajduje się jakiś kamulec, który uwiera, ale kiedy przewracam się na lewy bok, twarzą do ściany, to może być. Zasypiam.
Kap. Kap, kap... Kap, kap, kap, kap... Ciur,ciur, kap, kap...
Budzę się. Coś mi leci na głowę. To coś, to woda. Pada deszcz. Koliba jest dziurawa i szparami cieknie to, co spada z góry. Mokre i zimne. W dodatku czuję, że zmarzło mi kolano, które miałem przytulone do skały.
Poprzedni mieszkaniec koliby, to nie „śmieciuch”. Racjonalizator!
Pozatykał jak mógł szpary torebkami. Przy małym deszczyku zapewne pomagało, ale teraz całkiem nieźle pada.
— Może położymy się odwrotnie? — następny racjonalizator.
Powoli się unoszę, powoli, bo sklepienie nisko, więc spotkanie mojej głowy ze skałą, nie byłoby przyjemne. Macam śpiwór w „nogach”. Też mokry. Sucho jest mniej-więcej od połowy łydek do głowy. Czyli jak by się nie położyć, to będzie kapać. Na głowę. Kiedy nie można nic zrobić, to trzeba się dostosować.
W takich chwilach przypominam sobie pewnego (jeszcze radzieckiego) instruktora samoobrony, który radził kobietom:
— W razie gwałtu, kiedy już wiecie, że nic nie możecie zrobić, należy się rozluźnić, aby z tego niewątpliwie, nieprzyjemnego faktu uzyskać przynajmniej minimum przyjemności.
Przekręcam się na prawy bok, przytulając się plecami do skały, naciągam czapkę na uszy, dodatkowo kaptur śpiwora i się rozluźniam, wsłuchując w odgłosy wiatru i kapiącej wody. Jest mi dobrze, bo przecież mogłoby być gorzej. Mogliśmy tej koliby nie znaleźć i spać, gdzieś przy skale. No! Wtedy by się działo!!!
Kręcąc się i wiercąc dotrwaliśmy do świtu.
Na zewnątrz wygląda nieciekawie. Pochmurno i mżawka. Pocieszające jest to, że nie leje. Jakoś mi tak niewyraźnie. W śpiworze ciepło i sucho, bo całkiem nie przemókł. Jak się nie dotyka tych mokrych miejsc, to całkiem dobrze...
— Może poczekamy, aż się przetrze? — Przemek ma nadzieję.
— Taaa! Do jutra będę leżał! Wstajemy! — już nawet nie chodzi o to, że nie wiadomo, kiedy się przetrze, a o to, że natura wzywa. Czuję, że muszę pilnie wyjść na zewnątrz (ta mżawka pewnie tak działa), a Dziecko leży u wrót. Najpierw ON, a dopiero później JA. Inaczej się nie da...
Po kolei wyczołgujemy się na zewnątrz. Pochmurno i mży. Nie jest źle! Gdyby lało, to byłoby bardzo niedobrze! Nawet nie jest bardzo zimno. Taki, lekki chłodek.
Zwijamy karimaty, wciskamy do worków śpiwory, ładujemy do plecaków to, co zostało z rzeczy, plecaki na garba i w drogę!
Idziemy w lekkiej mgiełce. Kiedy oddalamy się od „naszej” koliby deszczyk przestaje padać. I dobrze, bo trzeba przejść po ścianie, z którą poprzednim razem miałem mały problem. Teraz już wiem, jak trzeba stawiać nogi. Bez problemu przechodzimy.
Pół godziny podejścia. Jest mi ciepło. Dochodzimy do rozstaju szlaków. Zielony (w prawo) prowadzi na Polski Grzebień. Niebieski (w lewo) na Rohatkę i dalej do Zbójnickiej Chaty, gdzie z pewnością czeka już śniadanie.
Na Rohatkę tylko 40 minut spacerku po piargach. Nie będzie źle!!! Dojdziemy!
Idziemy najpierw lekko w dół, a następnie wśród złomów skalnych pod górę. Końcówka, jak zawsze najgorsza. Paskudnie, że nie ma widoczności i nie ma czego podziwiać. Takie podejście czysto sportowe.
Wreszcie dochodzimy do żlebu. Dobrze doszliśmy. Widać oznakowanie szlaku. Widać również i łańcuchy. Klamry też.
Łańcuchy skręcają w lewo i jest ich ze 20 metrów. Klamry, jak stopnie. Mniej więcej co 60 centymetrów i wchodzi się jak po drabinie.
Nie mamy rękawiczek. Wejście przy łańcuchach, jest możliwe, ale dłonie paskudnie pomarzną. A trzymać się trzeba, bo stromo. Po klamrach szybciej, ale człowiek wisi w powietrzu. Człowiek, to niech sobie wisi, ale to ja będę wisiał! Kombinuję, jak koń pod górę i co bym nie wymyślał, to i tak wychodzi, że czekają mnie klamry. Jak trzeba, to trzeba! Wchodzimy!
Poszło łatwiej niż myślałem. Zasada jest jedna: patrzeć się w górę, a nie do tyłu. Chociaż... Dzięki temu, że zerknąłem wstecz, aby sprawdzić ile już przeszedłem, tych kilka klamer pokonałem w bardzo szybkim tempie.
Rohatka. Duje. Chowamy się za grań i robimy przerwę przed zejściem. Przegryzamy po batoniku i nawadniamy się. Dobrze, że o wodzie nie zapomnieliśmy, chociaż, od biedy dalibyśmy sobie radę, bo na skałach trochę się jej zebrało.
Po tej stronie jest ładniej. Chmury są i wieje, ale już nie tak, jak za granią. Szlak prowadzi po piargach. Skaczemy ze skałki na skałkę.
Strome zejście zamienia się w spokojniejsze,aż wreszcie jesteśmy w Dolince pod Rohatką. Teraz, to już bułka z masłem. Można wygodnie iść po równym...
Żeby tak jeszcze pogoda się poprawiła... Niestety, cały czas, albo mgła,albo mżawka. Dolinka,to skalna pustynia, ale spotykamy samotną kozicę, która skubie coś tam rosnącego na skałkach.
Szlak zakręca i kiedy mijamy wzniesienie, wreszcie widzimy cel naszego spaceru – Zbójnicką Chatę. Jest całkiem niedaleko. Jakiś kwadrans drogi.
W Zbójnickiej Chacie jesteśmy mniej-więcej godzinę po wyruszeniu z Rohatki i jakieś dwie godziny od miejsca naszego noclegu.
Jak dobrze wejść do domu! Ciepłego domu. Suchego domu.
Jest wcześnie. Koło ósmej. W jadalni zaczął się ruch. Marzę o „słowackim czaju”. Biorę dwa i dwie pięćdziesiątki rumu. To rozgrzeje i pomoże myśleć.
Siadam z Przemkiem na schodach i delektujemy się gorącym, słodkim napojem. Z każdym łykiem czuję, jak mi wracają siły. I bardzo dobrze, że wracają.
Schody przed schroniskiem, to również palarnia, z której korzystają tkwiący w tym paskudnym nałogu nieszczęśnicy. Bratnie dusze. Z jednym takim pogadaliśmy, radził, że jak chcemy zanocować, to teraz powinniśmy sobie zaklepać miejsca, bo później mogą być kłopoty.
Zadowolony z życia, szczęśliwy i pełen nadziei usiłowałem się dogadać w recepcji, która spełniała dodatkowo funkcję kuchni.
Przestałem być szczęśliwy i pełen optymizmu. Wytłumaczono mi, że noclegi należy rezerwować z wyprzedzeniem. Nie ma spania na podłodze. Mam dosyć czasu, aby zejść na dół.
— Przemysław! Sp...dalamy do Polski! Tam zanocujemy! — trochę mnie poniosło...
Wściekły biorę następne dwa czaje i ty razem jeden rum, bo Dziecko już nie chce. Nie chce,to nie, mnie będzie się dobrze szło. Kuchnia, dopiero będzie czynna za godzinę – od dziewiątej, więc nie mamy co tutaj robić...
Wygnani ze Zbójnickiej Chaty schodzimy. Pogoda paskudna,chmury zakrywają szczyty, więc nawet nie ma jak podziwiać piękne widoki. Podziwiamy za to, nosicza, który kursuje ze schroniska do cywilizacji nosząc zaopatrzenie, a znosząc śmieci. Tylko furknął. Ten, to ma kondycję!
Droga jest nawet ciekawa, mijamy kilka jeziorek, które pięknie wyglądają w słońcu. Niestety, teraz musimy sobie ich piękno powyobrażać. Przechodzimy paskudny trawers ubezpieczony łańcuchami i wchodzimy w Dolinę Staroleśną.
Szlak prowadzi wzdłuż potoku. Jest tutaj kilka dobrych miejsc na odpoczynek. Korzystamy z jednego. Śniadanie. W takiej scenerii wszystko smakuje!
Kończy się kosówka, zaczynają drzewa. Już niedaleko! Idziemy jeszcze jakąś godzinę, albo półtorej (nie patrzę się na zegarek, jakoś mi, to obojętnieje) i dochodzimy do Hrebienoka. Nareszcie!!!
Jak dobrze usiąść i napić się herbaty. Z prądem. Ale niezbyt dużym, bo jeszcze kawał drogi przed nami.
— Co robimy? — Przemek zdaje się na mnie, jako że starszy i mam mniej siły,więc ja decyduję.
— Możemy iść do Pięciu Stawów, albo poszukać noclegu w Zakopanem. Wolałbym iść do „Piątki”, bo nie wiadomo,jak jutro się będziemy czuli. - podaję możliwości.
— No, to idziemy do „Piątki”. - zgadza się.
Do Hrebienoka prowadzi kolejka linowa. Jedzie się jakieś 10 minut. Można również zejść. Prawie godzina marszu. Ponieważ czeka nas jeszcze sporo drogi, więc wybieram sposób szybszy i wygodniejszy.
Jesteśmy w Starym Smokovcu. Po krótkim błądzeniu docieramy na przystanek autobusowy. Autobus będzie za godzinę. Chyba się załapiemy.