DWIE NOCE W TATRACH

napisał: Piotr Wojtkowski
( 7-8-9 września 2012 )

Znajomy z kiosku - dawniej „RUCH-u”, teraz nie wiem, jak to nazwać, pochwalił się, że był w Tatrach. Opowiedział, co widział. Zaczęło mnie ssać. No i wyssało...

Pani Ela dostała jakiś przypadłości żołądkowych, więc zabrałem się z DZIECKIEM (zawszeć, to DZIECKO, mimo swoich 33 lat) na mały spacerek. W Tatry.

Pojechaliśmy samochodem, bo to wygodniej i taniej. Chciałem jechać w nocy, aby być na miejscu o świcie, ale zostałem przegłosowany, więc w rezultacie wyruszyliśmy dopiero koło szóstej rano.

Pogoda piękna i zapowiadają taką samą, na następne kilka dni. Będzie wspaniale!

Na Łysą Polanę dojeżdżamy koło 14. Tłok. Usiłuję się zatrzymać na parkingu po polskiej stronie, ale kiedy słyszą, że na trzy dni, to zostajemy skierowani na parking słowacki. Tutaj nie ma problemów. Przytulam samochód do ściany budynku i zaczynamy...

Highslide JS
Wyschnięty potok...

To wszystko przez Panią Elę! Naopowiadała o noclegach w górach, spaniu pod gołym niebem i w kolibach, więc chciałem poznać, jak to jest. Zabraliśmy ze sobą karimaty i śpiwory. Jesteśmy przygotowani! Na wszystko! Tak nam się przynajmniej wydaje.

Zmieniamy buty, układamy rzeczy w plecakach i w drogę!!!

Doliną Białej Wody dobrze się idzie. Jest już po czternastej, ale słoneczko świeci, czasami chmurki je zakrywają, wiaterek lekko dmucha. Jest sielsko – anielsko...

Idzie się niebieskim szlakiem. Według informacji na tablicy czeka nas 6 godzin marszu. Na Rohatkę. 14 kilometrów i 1321 metrów różnicy wzniesień.

Jak na razie nie ma żadnych problemów. Dolina jest płoga i dłuuuuga, jak „ruski miesiąc”, albo, jak Chochołowska...

Highslide JS
Dolina Białej Wody

Szlak prowadzi wzdłuż strumienia, który smutno wygląda. Tu i ówdzie małe kałuże wody. Gdzie ta bystro płynąca woda? Jest tak sucho, że można bezpiecznie dojść do schroniska Roztoka. Słychać nawet głosy dobiegające z polskiej strony. Gdybyśmy mieli więcej czasu, to zaszlibyśmy na maleńkie co-nieco, ale czas pogania.

Wchodzimy w las. Dla zabezpieczenia się, Słowacy postawili tablicę informującą, że wchodzi się na własną odpowiedzialność. Straszą zwalającymi się drzewami i lawinami. Będziemy bardzo uważać, bo ubezpieczenia nie wykupiliśmy, a za akcję ratunkową trzeba płacić z własnej kieszeni.

Robimy przystanek w ostatniej na szlaku zadaszonej wiacie. Troszkę się spociłem, a i DZIECKO potrzebuje nieco czasu na podsuszenie swojej koszuli.

Na słoneczku wszystko szybko schnie, przewiane górskim wiaterkiem.

Czekając na wyschnięcie uzupełniamy kalorie. Jak, to dobrze, że że był ktoś, kto zrobił kanapki!

Highslide JS
Ostatnia wiata

Krótki odpoczynek dobrze nam robi. Z nowymi siłami idziemy dalej. Mijamy taborisko, gdzie ktoś obozuje. Nie zatrzymujemy się, chcemy wejść jak najwyżej, a jeszcze lepiej przejść przez Rohatkę i zanocować w Zbójnickiej Chacie. Drogę znam. To znaczy znam do rozstaju, gdzie szlak skręca na Polski Grzebień. Mam nadzieję, że uda się, w najgorszym razie zanocować w kolibie przy Litworowym Stawie.

Zaczyna się podejście. Drzewa się robią coraz niższe i rzadsze. Za to, odsłaniają się góry. Mijamy Hrubą Turnię, kilkakrotnie przekraczamy Potok Litworowy, aż wreszcie dochodzimy do Litworowego Stawu.

Highslide JS
Przystanek przy zajętej wygodnej kolibie

Niestety! Koliba zajęta. Jest spora, ale mieszkańcy niekomunikatywni, więc rezygnujemy z noclegu w tym miejscu...

Idziemy dalej.

Droga prowadzi ostro pod górę. Pracowicie włazimy po szlaku na występ skalny, skąd roztacza się piękny widok na Litworową Dolinę. Słońce zaczyna się szykować do schowania za góry. Zaraz zacznie robić się szarówka. Trzeba znaleźć jakieś miejsce do przenocowania...

Szczęśliwie nie pada. Tylko te chmury, które wyłażą od strony Słowacji... Nieciekawie wyglądają...

Jestem już troszkę zmęczony (kiedy mówię – troszkę, to znaczy, że padam na pysk). Docieramy do Zmarzłego Stawu, a ja się rozglądam, gdzie by tu się można było przytulić. Nawet na powietrzu, byle było osłonięte.

Highslide JS
Kozicom nic nie przeszkadza...

Spoglądam na murawę porastającą skały i kombinuję, aby było troszkę zasłonięte od wiatru i w miarę bez kamieni. Jakoś, tak dziwnie się robi, że im słoneczko niżej, tym wiaterek silniejszy. Jeżeli, jednak zagłębienie będzie dostatecznie głębokie, to może osłoni...

Wiatr jest taki, że jak na złość uparł się wiać wszędzie. Nawet w zagłębieniach. Właściwie, to tam, nabiera mocy...

Mijamy kozice pasące się na stoku. Im nic nie przeszkadza.

Kozice przynoszą nam szczęście. Przemek (DZIECKO) wypatrzył norę oddaloną kilkanaście metrów od szlaku.

— Tata! Ty poczekaj, a ja zobaczę, czy się nadaje — Ojej!!! Jaki opiekuńczy! Myślałby kto... Będę czekał... Jeszcze czego! Musi się nadawać, bo przecież już mnie nogi nie niosą.

Koliba jest taka sobie. Dwuosobowa. Tyle, że wtedy, kiedy te dwie osoby leżą na boku. Jest, jednak wystarczająco długa, aby się wyciągnąć. Wygodnie wyciągnąć. Z nogami. Tak do kolan. Zresztą zobaczy się w praniu...

Highslide JS
Przy kolibie - ciasna, ale własna...

Zmieniam częściowo bieliznę. Jeżeli skarpetki, to bielizna. W samej koszuli siedzę i grzebię w plecaku, szukając kalesonów i podkoszulka. Wspaniałych kalesonków i wspaniałego podkoszulka firmy NordCamp. Kiedy je założę, to będzie cieplutko i suchutko.

Wiaterek, troszkę zbyt rześki, jak na mój gust, przewiewa mnie i chłodzi przyjemnie ciało. Przyjemnie jest przez jakąś minutę. Później zaczyna się szczękanie zębami. Całkiem nieźle, mi to idzie.

Kiedy wszystko już wywaliłem i ze trzy razy dokładnie obejrzałem, pogodziłem się z myślą, że ten cieplutki komplecik noclegowy, zostawiłem w samochodzie, kiedy się przepakowywałem. Nawet nie mam się na kim wyżyć, bo Dziecko nie ruszało moich rzeczy. Korzystając, że Przemek pobiegł robić fotki górom o zachodzie słońca, szeptem nawrzucałem sobie. Trochę ulżyło, ale, to jednak, nie to samo, kiedy ma się kogoś do wyżycia...

Materacyk układam pod ścianą wewnętrzną. Syn jest młodszy. Niech on leży przy wyjściu. Niedźwiedzie, chyba tak wysoko nie podchodzą, więc nic nie powinno go zeżreć.

Na materacyk śpiwór i wreszcie mogę się zacząć ogrzewać. Oczywiście leżę w opakowaniu. Całym, które miałem w plecaku. W kurtce również. Skarpetki trekkingowe, długie do połowy łydki, grzeją stopy. Buty, ostatkiem zdroworozsądkowego pomyślunku, położyłem na kamieniach, w nogach koliby podeszwami do góry. Jest nieźle.

Zawsze może być gorzej! Jest mi całkiem dobrze i zaczynam myśleć, jak by to mogłoby być gorzej. Jak na razie przychodzi mi na myśl, tylko to, że Pani Ela mogła z nami iść. W trójkę byśmy się tutaj nie pomieścili, chyba, że piętrowo...

Highslide JS
Zapada noc ...

Za długo nie wymyślałem, bo przyszedł Przemek i zaczął się rozkładać. Wreszcie się rozłożył. Nieźle, to kiedyś było. Nawet niedawno było...

Leżę na boku przytulony plecami do ściany. Nogi wyciągnąłem i położyłem na skałkach w końcu koliby. Leżę na „baczność”. Inaczej się nie da. Może później, kiedy się jakoś poukładamy...

Zapada ciemność. Czeka nas ciekawa noc...

Zaczynam się rozgrzewać, więc i zmysły zaczynają działać. Głównie, to słuch, bo wzrok się wyłączył. Jest jednakowo z zamkniętymi, czy też otwartymi oczami. „Ciemność widzę!” Węch działa i mam okazję smakować zapach górskiego powietrza, które wpada do zajętej przez nas koliby. Jest rześkie i pachnące górami. Jesteśmy opatuleni swoimi śpiworami, więc inne zapachy się nie mieszają...

Przymykam oczy i wąchając wspaniałe, górskie powietrze wsłuchuję się w ciszę...

Wziuuu. Wziuuu... Szur, szur szur...

To, że „wziuuu” - rozumiem. Wiaterek pokazuje na co Go stać. Niech sobie „wziuka”, jestem osłonięty, śpiwór ciepły, więc za bardzo krzywdy nie zrobi. Zastanawiam się, co to jest, to „szur, szur, szur”. Mysz? Szczur? Jakieś inne małe stworzonko, które w nocy będzie chciało się do mnie przytulić, korzystając z mojego ciepła? Niezbyt lubię się dzielić z obcymi, w dodatku, kiedy bez pytania usiłują się wepchać w różne moje intymne miejsca...

Wsłuchuję się w to szuranie. Gdzieś nade mną. Sięgam ręką. Dotykam sklepienia koliby i przeciągam dłonią po skale. Wszystko jasne! W szczelinie tkwi zwinięta torebka foliowa, którą jakiś nasz poprzednik wcisnął. Śmieciuch! Nie chciało mu się zabrać ze sobą, tylko zostawia, po sobie brudy! Zapamiętuję miejsce, aby rankiem zabrać ją ze sobą i zanieść tam, gdzie jej miejsce – do cywilizacji.



Wiaterek się wzmaga. Dziecko się wierci, aż wreszcie wstaje.

— Tata! Poświeć! — mamy lampki czołówki.

Świecę i przyglądam się, jak buduje murek przed wejściem. Tak na jakieś 30 centymetrów.

Trochę mniej wieje. Jemu, bo mnie jest całkiem dobrze. Co prawda, karimata cienka i na wysokości biodra znajduje się jakiś kamulec, który uwiera, ale kiedy przewracam się na lewy bok, twarzą do ściany, to może być. Zasypiam.

Kap. Kap, kap... Kap, kap, kap, kap... Ciur,ciur, kap, kap...

 

Budzę się. Coś mi leci na głowę. To coś, to woda. Pada deszcz. Koliba jest dziurawa i szparami cieknie to, co spada z góry. Mokre i zimne. W dodatku czuję, że zmarzło mi kolano, które miałem przytulone do skały.

Poprzedni mieszkaniec koliby, to nie „śmieciuch”. Racjonalizator!

Pozatykał jak mógł szpary torebkami. Przy małym deszczyku zapewne pomagało, ale teraz całkiem nieźle pada.

— Może położymy się odwrotnie? — następny racjonalizator.

Powoli się unoszę, powoli, bo sklepienie nisko, więc spotkanie mojej głowy ze skałą, nie byłoby przyjemne. Macam śpiwór w „nogach”. Też mokry. Sucho jest mniej-więcej od połowy łydek do głowy. Czyli jak by się nie położyć, to będzie kapać. Na głowę. Kiedy nie można nic zrobić, to trzeba się dostosować.

W takich chwilach przypominam sobie pewnego (jeszcze radzieckiego) instruktora samoobrony, który radził kobietom:

— W razie gwałtu, kiedy już wiecie, że nic nie możecie zrobić, należy się rozluźnić, aby z tego niewątpliwie, nieprzyjemnego faktu uzyskać przynajmniej minimum przyjemności.

Przekręcam się na prawy bok, przytulając się plecami do skały, naciągam czapkę na uszy, dodatkowo kaptur śpiwora i się rozluźniam, wsłuchując w odgłosy wiatru i kapiącej wody. Jest mi dobrze, bo przecież mogłoby być gorzej. Mogliśmy tej koliby nie znaleźć i spać, gdzieś przy skale. No! Wtedy by się działo!!!

Kręcąc się i wiercąc dotrwaliśmy do świtu.

Na zewnątrz wygląda nieciekawie. Pochmurno i mżawka. Pocieszające jest to, że nie leje. Jakoś mi tak niewyraźnie. W śpiworze ciepło i sucho, bo całkiem nie przemókł. Jak się nie dotyka tych mokrych miejsc, to całkiem dobrze...

— Może poczekamy, aż się przetrze? — Przemek ma nadzieję.

— Taaa! Do jutra będę leżał! Wstajemy! — już nawet nie chodzi o to, że nie wiadomo, kiedy się przetrze, a o to, że natura wzywa. Czuję, że muszę pilnie wyjść na zewnątrz (ta mżawka pewnie tak działa), a Dziecko leży u wrót. Najpierw ON, a dopiero później JA. Inaczej się nie da...

Po kolei wyczołgujemy się na zewnątrz. Pochmurno i mży. Nie jest źle! Gdyby lało, to byłoby bardzo niedobrze! Nawet nie jest bardzo zimno. Taki, lekki chłodek.

Zwijamy karimaty, wciskamy do worków śpiwory, ładujemy do plecaków to, co zostało z rzeczy, plecaki na garba i w drogę!

Highslide JS
Przed kolibą...

Idziemy w lekkiej mgiełce. Kiedy oddalamy się od „naszej” koliby deszczyk przestaje padać. I dobrze, bo trzeba przejść po ścianie, z którą poprzednim razem miałem mały problem. Teraz już wiem, jak trzeba stawiać nogi. Bez problemu przechodzimy.

Pół godziny podejścia. Jest mi ciepło. Dochodzimy do rozstaju szlaków. Zielony (w prawo) prowadzi na Polski Grzebień. Niebieski (w lewo) na Rohatkę i dalej do Zbójnickiej Chaty, gdzie z pewnością czeka już śniadanie.

Na Rohatkę tylko 40 minut spacerku po piargach. Nie będzie źle!!! Dojdziemy!

Idziemy najpierw lekko w dół, a następnie wśród złomów skalnych pod górę. Końcówka, jak zawsze najgorsza. Paskudnie, że nie ma widoczności i nie ma czego podziwiać. Takie podejście czysto sportowe.

Wreszcie dochodzimy do żlebu. Dobrze doszliśmy. Widać oznakowanie szlaku. Widać również i łańcuchy. Klamry też.

Łańcuchy skręcają w lewo i jest ich ze 20 metrów. Klamry, jak stopnie. Mniej więcej co 60 centymetrów i wchodzi się jak po drabinie.

Nie mamy rękawiczek. Wejście przy łańcuchach, jest możliwe, ale dłonie paskudnie pomarzną. A trzymać się trzeba, bo stromo. Po klamrach szybciej, ale człowiek wisi w powietrzu. Człowiek, to niech sobie wisi, ale to ja będę wisiał! Kombinuję, jak koń pod górę i co bym nie wymyślał, to i tak wychodzi, że czekają mnie klamry. Jak trzeba, to trzeba! Wchodzimy!

Poszło łatwiej niż myślałem. Zasada jest jedna: patrzeć się w górę, a nie do tyłu. Chociaż... Dzięki temu, że zerknąłem wstecz, aby sprawdzić ile już przeszedłem, tych kilka klamer pokonałem w bardzo szybkim tempie.

Highslide JS
Na Rohatce - krótki odpoczynek

Rohatka. Duje. Chowamy się za grań i robimy przerwę przed zejściem. Przegryzamy po batoniku i nawadniamy się. Dobrze, że o wodzie nie zapomnieliśmy, chociaż, od biedy dalibyśmy sobie radę, bo na skałach trochę się jej zebrało.

Po tej stronie jest ładniej. Chmury są i wieje, ale już nie tak, jak za granią. Szlak prowadzi po piargach. Skaczemy ze skałki na skałkę.

Strome zejście zamienia się w spokojniejsze,aż wreszcie jesteśmy w Dolince pod Rohatką. Teraz, to już bułka z masłem. Można wygodnie iść po równym...

Żeby tak jeszcze pogoda się poprawiła... Niestety, cały czas, albo mgła,albo mżawka. Dolinka,to skalna pustynia, ale spotykamy samotną kozicę, która skubie coś tam rosnącego na skałkach.

Szlak zakręca i kiedy mijamy wzniesienie, wreszcie widzimy cel naszego spaceru – Zbójnicką Chatę. Jest całkiem niedaleko. Jakiś kwadrans drogi.

W Zbójnickiej Chacie jesteśmy mniej-więcej godzinę po wyruszeniu z Rohatki i jakieś dwie godziny od miejsca naszego noclegu.

Jak dobrze wejść do domu! Ciepłego domu. Suchego domu.

Jest wcześnie. Koło ósmej. W jadalni zaczął się ruch. Marzę o „słowackim czaju”. Biorę dwa i dwie pięćdziesiątki rumu. To rozgrzeje i pomoże myśleć.

Siadam z Przemkiem na schodach i delektujemy się gorącym, słodkim napojem. Z każdym łykiem czuję, jak mi wracają siły. I bardzo dobrze, że wracają.

Schody przed schroniskiem, to również palarnia, z której korzystają tkwiący w tym paskudnym nałogu nieszczęśnicy. Bratnie dusze. Z jednym takim pogadaliśmy, radził, że jak chcemy zanocować, to teraz powinniśmy sobie zaklepać miejsca, bo później mogą być kłopoty.

Zadowolony z życia, szczęśliwy i pełen nadziei usiłowałem się dogadać w recepcji, która spełniała dodatkowo funkcję kuchni.

Przestałem być szczęśliwy i pełen optymizmu. Wytłumaczono mi, że noclegi należy rezerwować z wyprzedzeniem. Nie ma spania na podłodze. Mam dosyć czasu, aby zejść na dół.

— Przemysław! Sp...dalamy do Polski! Tam zanocujemy! — trochę mnie poniosło...

Highslide JS
Nosicz ze Zbójnickiej Chaty

Wściekły biorę następne dwa czaje i ty razem jeden rum, bo Dziecko już nie chce. Nie chce,to nie, mnie będzie się dobrze szło. Kuchnia, dopiero będzie czynna za godzinę – od dziewiątej, więc nie mamy co tutaj robić...

Wygnani ze Zbójnickiej Chaty schodzimy. Pogoda paskudna,chmury zakrywają szczyty, więc nawet nie ma jak podziwiać piękne widoki. Podziwiamy za to, nosicza, który kursuje ze schroniska do cywilizacji nosząc zaopatrzenie, a znosząc śmieci. Tylko furknął. Ten, to ma kondycję!

Droga jest nawet ciekawa, mijamy kilka jeziorek, które pięknie wyglądają w słońcu. Niestety, teraz musimy sobie ich piękno powyobrażać. Przechodzimy paskudny trawers ubezpieczony łańcuchami i wchodzimy w Dolinę Staroleśną.

Highslide JS
Przerwa na śniadanie

Szlak prowadzi wzdłuż potoku. Jest tutaj kilka dobrych miejsc na odpoczynek. Korzystamy z jednego. Śniadanie. W takiej scenerii wszystko smakuje!

Kończy się kosówka, zaczynają drzewa. Już niedaleko! Idziemy jeszcze jakąś godzinę, albo półtorej (nie patrzę się na zegarek, jakoś mi, to obojętnieje) i dochodzimy do Hrebienoka. Nareszcie!!!

Jak dobrze usiąść i napić się herbaty. Z prądem. Ale niezbyt dużym, bo jeszcze kawał drogi przed nami.

— Co robimy? — Przemek zdaje się na mnie, jako że starszy i mam mniej siły,więc ja decyduję.

— Możemy iść do Pięciu Stawów, albo poszukać noclegu w Zakopanem. Wolałbym iść do „Piątki”, bo nie wiadomo,jak jutro się będziemy czuli. - podaję możliwości.

— No, to idziemy do „Piątki”. - zgadza się.

Highslide JS
Piękna pogoda na Hrebienoku

Do Hrebienoka prowadzi kolejka linowa. Jedzie się jakieś 10 minut. Można również zejść. Prawie godzina marszu. Ponieważ czeka nas jeszcze sporo drogi, więc wybieram sposób szybszy i wygodniejszy.

Jesteśmy w Starym Smokovcu. Po krótkim błądzeniu docieramy na przystanek autobusowy. Autobus będzie za godzinę. Chyba się załapiemy.


wróć na początek strony

Załapaliśmy się. Zapłaciłem po 3 euro i wygodnie siedząc dojechaliśmy do samej Łysej Polany.

Mijając „nasz” parking, gdzie stoi zaparkowany samochód widzę na pawilonie wielki napis informujący, że tutaj sprzedają po najniższych cenach w okolicy, różnego rodzaju alkohole. Jak mógłbym nie wejść i nie sprawdzić?

Alkohole, jak alkohole... Najwięcej piwa, ale są różnego rodzaju wina, jak i wódki. Niestety „czaju” nie ma... Kupuję malutką buteleczkę śliwowicy. Tak na rozgrzanie, w razie czego...

Przechodzimy na polską stronę. Do wejścia na teren TPN jest dwa kilometry. Szczęśliwie, stoi busik, która nas za 2 PLN-y od łba podwozi do samego wejścia. Czeka nas jeszcze sporo drogi, więc trzeba oszczędzać, przede wszystkim nogi.

Zrobiła się godzina „obiadowa”, a że są tutaj pawilony z drogim i niesmacznym żarciem, więc przed drogą napychamy brzuchy. Moje udko jest lekko podeschnięte i smakuje, jak podeszwa. Przemek również nie delektuje się swoją potrawą, widać, że je, bo musi i chce, aby ta czynność się jak najszybciej skończyła. Bardzo szybko kończymy i z pełnymi (ale nie za bardzo) brzuchami idziemy zapłacić myto za wstęp do lasu.

Idzie się całkiem dobrze asfaltową drogą, która prowadzi do samego Morskiego Oka. Tak daleko, jednak nie idziemy. Po przejściu mostu nad Potokiem Roztoka, robimy sobie krótką przerwę na rozległej polanie. To taka poczekalnia dla tych którzy chcą iść gdzieś w bok, albo po prostu nogi ich już bolą. Są wygodne ławki, kilka „toj-tojek” . Koszy na śmieci brak. Ktoś zostawił koło szletów torebkę ze swoimi śmieciami, więc dokładam i nasze.

Jest późne popołudnie. Wypogodziło się. Czasami świeci słońce, jednak tylko czasami. Patrzę się w niebo, usiłując przewidzieć pogodę na najbliższy czas. Wreszcie dochodzę do wniosku: albo będzie, albo nie będzie padać...

Ruszamy. Bardzo niechętnie ruszamy. Idziemy zielonym szlakiem do Doliny Pięciu Stawów. To niecałe trzy godziny, kiedy jest się wypoczętym, ale dzisiaj, chyba zajmie nam ta droga więcej czasu. Może nawet nie NAM, ale MNIE...

Przemek ma sporo energii. Kiedy ja pracowicie, jak mrówka, wchodzę pod górę, on skręca rzucić okiem na Wodogrzmoty Mickiewicza. To niedaleko, ale znając siebie, wolę nie tracić tych resztek sił na zbaczanie ze szlaku.

Highslide JS
Wygodne miejsce leżące przy schronisku

Pod górę nie idzie dużo osób. Większość na szlaku, to ci, którzy już byli w Dolinie i teraz wracają. Zaczyna siąpić. Zakładamy kurtki, chociaż ten deszczyk niewiele by zmienił, idąc pod górę zawsze się człowiek zapoci. Deszcz przyjemnie chłodzi głowę.

— Tam na dole, też pada? — schodzący chłopak chce usłyszeć prognozę. Pocieszyć się.

— Jak ruszaliśmy, nie padało, dopiero teraz zaczęło. A jak w schronisku? — odpowiadam i jednocześnie zasięgam języka.

— Tłok. Pełno ludzi. Nie wiem, jak się tam wciśniecie. — informacja nie jest przyjemna.

Tak, czy inaczej, musimy dojść. I zanocować. Właściwie, to moglibyśmy przespać się w Roztoce, gdzie nie ma takiego obłożenia turystami, ale w Dolinie Pięciu Stawów są piękne widoki. Już tylko dla tego warto się pomęczyć...

Wreszcie docieramy do odchodzącego w prawo czarnego szlaku prowadzącego prosto do schroniska. Krótka przerwa, przed podejściem. Czeka nas kilometrowy spacerek pod górę. 240 metrów wzwyż. To jakaś godzina drogi. Ale chyba nie dla mnie.

Trzeba, to trzeba. Dostosowuję się do wymogu chwili i wchodzę.

Stromo. Bardzo. Czuję, że mam nogi. Mam mięśnie na udach i łydkach. Pocieszam się, że jak czuję, to jeszcze żyję. I idę.

Dawno już nie byłem taki padnięty. Bardzo dawno. To było chyba na Magistrali, kiedy Pani Ela zaproponowała przejście, mówiąc, że z Hrebienoka do Skalnego Plesa, to tylko kawałek... Prawdę mówiąc, to nie skłamała. Był kawałek. Wtedy, był jej pomysł, teraz mój. Mogę mieć tylko do siebie pretensję.

Po jakimś kwadransie mam dosyć współczujących spojrzeń Dziecka i jego ciągłego domagania się informacji, jak się czuję. Pognałem go. Niech idzie i zajmie miejsce do spania. Najlepiej pod dachem.

Z podziwem patrzę, jak wyrwał i zniknął za zakrętem. Muszę ciekawie wyglądać, bo schodzący pocieszają mnie, że już niedaleko. Pocieszyciele! Wściekłość dodaje mi sił i jakoś dochodzę do schroniska.

Przemek zajął miejsca. Wygodne miejsca leżące. Pod dachem. Na zewnątrz. W środku już było pozapychane.

Zwalam plecak, wyciągam karimatę i siadam. Jak dobrze... Jeszcze trzeba zmienić koszulę, bo ta, w której jestem całkiem przemokła i skarpetki, bo również świeżością nie grzeszą. Dobrze, że mam torebkę na brudy, więc nie powinno śmierdzieć.

Zmieniłem skarpety, zmieniłem koszulę i zacząłem się trząść. Telepek. Chyba moje ciało niezbyt było zadowolone z temperatury i wilgoci. Szczęśliwie mam opiekuna, który w krótkim czasie dostarczył mi lekarstwo. Grzane wino...

Jak przyjemnie gorący płyn spływa do brzuszka. Stamtąd promieniuje na całe ciało. Rozgrzewa. Przywraca siły i włącza szare komórki. Zaczynam reagować.

Po lewej stronie bambetle syna. Po prawej – siedzi słusznie wyglądający gość, a dalej inni. Miejsca jest tyle, że można wygodnie się rozłożyć prostopadle do ściany schroniska. Włażę w śpiwór i zapoznaję się z sąsiadami.

Highslide JS
Życzliwe wszystkim schronisko Krzeptowskich

Są ze Szczecina. Przyjechali na dwa dni. Jutro odjeżdżają. Nie lubią Warszawiaków. Cóż, może w nocy nikt mi nie zrobi ryzu-ryzu... Wyraziłem współczucie, że będą musieli znosić nasze towarzystwo. Chyba zrobili wyjątek, bo rozmowa się rozwinęła.

Pogadaliśmy o pięknie gór, o pogodzie. Poczęstowałem śliwowicą, której miałem akurat tyle, że wystarczyło po małym łyku. Temat się rozwinął. Szczęśliwie byłem już w śpiworze, więc powiedziałem grzecznie dobranoc i zacząłem drzemkę.

Chłopa było cztery sztuki (beze mnie), więc te pół litra poszło im szybko. Akurat tak, aby złapali smak. Szczecinianin poszedł do baru po jeszcze. Z dumą prezentował zdobycz. Butelka o pojemności ¾ litra z przezroczystym płynem w środku. Zwinięty w kłębek słucham, co będzie dalej. Słyszę, jak Przemek komentuje dziwną etykietę butelki.

— Rum! Sprzedała rum! Zobaczyła, że kiwnięty i wcisnęła, to, czego nikt nie chce! Ja nie piję. Nie mogę słodkiego. — jak dobrze, że nie może...

Poszedł zapoznawać się z innymi nocującymi. Pozostali męczyli się z tym rumem, ale jakoś im również niesporo coś szło...

Krótką drzemkę przerwała mi nowa partia chcących zanocować. Musieliśmy zewrzeć szeregi. Było ciasno, ale za to ciepło. Mogłem się przewracać z boku na bok w pozycji wyprostowanej. Z podkuleniem nóg już były problemy. Było, jednak wygodniej, niż w kolibie.

Kidy zaczęło świtać, bractwo zaczęło się budzić. Nadmiar wypitych płynów wczorajszego wieczora skutkuje pielgrzymkami do toalety.

— Aby się dostać, trzeba bardzo uważać, aby nie nadepnąć na leżących na korytarzu! — relacjonuje jeden ze Szczecinian — A jak się wreszcie człowiek dostanie, to od razu pukają w drzwi, że również chcą!

Jak dobrze, że jestem odwodniony i nie piłem piwa! Mogę poczekać! Nie pali się!

Powoli pakujemy manele. Jest wczesny ranek, chmury się kłębią, ale nie pada. Może będzie ładnie.

Highslide JS
Wielka Siklawa

Żegnamy się z grupą szczecińską. Chcą jeszcze przejść do Morskiego Oka i stamtąd iść do Palenicy. Dzisiaj wracają do domu. Wyskoczyli na dwa dni, ale są zadowoleni, że chociaż trochę pochodzili po górach... Pozytywni wariaci. Skąd ja, to znam...

Ponieważ nie mamy zamiaru czekać, aż zaczną w schronisku serwować śniadania, zbieramy się i schodzimy. Tym razem nie czarnym szlakiem, a zielonym, wiodącym koło Wielkiej Siklawy.

Przeciera się. Słońce wygląda i oświetla wodospad. Robimy sobie przystanki na podziwianie. Wreszcie Wielka Siklawa zostaje za nami. Im niżej, tym więcej słońca. I ludzi. Wchodzących.

Kiedy zeszliśmy do drogi, robimy sobie postój. Trzeba się przebrać, założyć coś lżejszego. Robi się piękny, gorący dzień. Niedziela. Ludzie walą tabunami nad Morskie Oko. Tłok. Swoją drogą, to i dobrze, że już wracamy, nie lubię tłoku na szlaku...

Highslide JS
Szlakiem na dół...

Mijamy bramkę poboru myta za wstęp do lasu. Nie jesteśmy aż tak głodni, aby tutaj jeść śniadanie. Może i bym coś przekąsił, ale Przemek protestuje, więc posłusznie rezygnuję z jedzenia. Nie wygląda, to co leży na patelni zbyt smakowicie.

Do Łysej Polany idziemy pieszo, już nie musimy oszczędzać nóg. Zresztą mam już doświadczenie, że lepiej powoli iść, niż siadać, a później wstawać...

Byle usiąść w samochodzie, dalej, już jakoś będzie. Odbieramy samochód z parkingu i jedziemy na Głodówkę, mijając długi ciąg samochodów. Przyjechali w góry na niedzielę. Kolejka ciągnie się prawie do rozjazdu na Zakopane. Kilka kilometrów. Jak dobrze, że to nie ja!!!

Highslide JS
Widok na góry z Głodówki

Na Głodówce kupujemy oscypki i korbacze, bundza nie ma. Może w Bukowinie trafimy. Jedziemy przez Bukowinę i bardzo dobrze, bo zatrzymujemy się na późne śniadanie, albo wczesny obiad. Jak kto woli. Kwaśnica i jagnięcina! Jakie dobre po tym wszystkim, co jedliśmy. Wspaniałe zakończenie wyjazdu!

A bundza kupiliśmy przy rondzie w Bukowinie. Dlatego mogłem wrócić do domu...