Kraj uśmiechniętych ludzi
Tajlandia 2013
napisała : ELA
Tajlandia zachwyca przepychem świątyń, wspaniałą przyrodą i życzliwymi - ciągle uśmiechniętymi ludźmi. Wędrówka przez ten kraj pokazuje, że można być biednym a uśmiechniętym i szczęśliwym.
Pozwolę sobie co-nieco pododawać.(to co kursywą - napisał Piotr Wojtkowski) Jest powiedzenie u Tajów: na twarzy miód, a w dupie aż się gotuje... Oznacza, to, że nie należy, zawsze brać za dobrą monetę ich uśmiechów. Chociaż... Rzadko mi się udawało widzieć poirytowanego Taja, czy Tajkę...
W dniach 16 stycznia - 06 lutego przejechaliśmy trasę: Bangkok – Chiang Mai – Lampang – Sukhothai – Ayutthaya – Kanchanaburi – Hua Hin – Phethaburi - Damnoen Saduak – Bangkok, zapraszam na relację
BANGKOK
Pierwsze wrażenia po wylądowaniu na lotnisku w Bangkoku są jak nierzeczywisty sen, jaskrawe słońce, gorąco i wysoka wilgotność powietrza w środku zimy. Oszołomiona pogodą idę rozejrzeć się za transportem z lotniska. Wkrótce dołącza do mnie Piotruś po dokonaniu wymiany pieniędzy, jest zachwycony sposobem w jaki podziękowała mu dziewczyna w punkcie. Ten gest składania rąk jak do modlitwy, będzie nam ciągle towarzyszył w czasie podróży po kraju, jak również dodawany do niego szczery (szczery! hm...) uśmiech.
Przed wyjazdem do Tajlandii kupiłam przez internet bilety na pociąg nocny do Chiang Mai na następny dzień, mamy więc jeden nocleg w Bangkoku i półtora dnia na oglądanie miasta. Nocleg dostaliśmy w przyjaznym FF questhous przy dworcu kolejowym.(bardzo fajny gesthausik, tyle, że zakocony i zapsiony, zwierzaki, jednak nie wchodziły "na pokoje") Rozpiera nas energia i pomimo nieprzespanej nocy w samolocie, natychmiast udajemy się na miasto.
Najbliżej nas jest piękna świątynia Wat Traimit od niej zaczynamy oglądanie Bangkoku, dalej zaczyna się kolorowe Chinatown .
Idziemy pieszo, miasto jest pełne ludzi i pojazdów. Całe Chinatown to tysiące większych i mniejszych straganów ulicznych z czerwono – złotym badziewiem i z najrozmaitszą żywnością.
Próbujemy świeżych soków z granatów oraz miejscowej kuchni. Ceny śmieszne w porównaniu do tych do jakich przywykliśmy w kraju. W mieście wyczuwa się ogromną energię pomimo, że ruch uliczny przytłacza.
Doszliśmy do pałacu królewskiego, który był już zamknięty i do Wat Po. Przy pałacu królewskim wdałam się w dłuższą rozmowę z wartownikiem. Jak wszyscy tutaj on też coś poleca do obejrzenia, tym razem jest to rejs łodzią po kanałach.
Decydujemy, że popłyniemy. Jak się potem okazało, była to błędna decyzja.
Stare miasto które mieliśmy zobaczyć, to w rzeczywistości slumsy nadbrzeżne, większość w stanie rozpadu. Największą atrakcją tego krótkiego rejsu było karmienie ryb, których cała ławica pojawiła się koło łodzi. Sternik łodzi wysadził nas na drugim brzegu, przy świątyni Wat Kanlayanamit, bo chciałam zobaczyć świątynię w której nie ma turystów. Aby wrócić do guesthousu wzięliśmy na postoju tuk- tuka. Szefowa kierowców nakazała jednemu aby nas zawiózł do dworca głównego za 50 batów, ale on dowiózł nas do najbliższego dworca kolejowego i zażądał zapłaty, my z kolei odmówiliśmy zapłaty i nie chcieliśmy wysiąść.
Nie był to dobry dzień dla pana kierowcy, bo znalazło się dwóch policjantów, którzy postanowili nam pomóc. Zmuszony do dalszej jazdy, kierowca tuk tuka szalał z nami przez miasto, mając chyba nadzieję, że wypadniemy po drodze, a on pozbędzie się kłopotu. Kiedy nas dowiózł zażądał podwójnej zapłaty, ale znowu spotkało go rozczarowanie. (wtedy pierwszy raz widziałem poirytowanego Taja :)nawet zaczął się robić agresywny, ale jak zobaczył, że się nie boimy, to zrezygnował...)
Po małej drzemce idziemy obejrzeć życie miasta nocą. Jemy późną kolację, a wracając oglądamy całe rzesze bezdomnych, którzy rozkładają swoje maty do snu na chodnikach.
Rano pojechaliśmy tuk tukiem zobaczyć Wat Po i Pałac Królewski. Świątynia Wat Po olśniewa i zachwyca , Pałac Królewski raczej pozostawia niedosyt. Spodziewałam się, że w pałacu królewskim więcej zobaczę. Po południu poszliśmy na dworzec kolejowy na pociąg do Chiang Mai. Mieliśmy wykupione górne kuszetki, które nie były rozłożone, więc siedzieliśmy na dolnych miejscach.
Na jednej ze stacji do wagonu weszła cała grupa Chińczyków i jeden z nich zaraz zaczął nas wyrzucać.
Po wyjaśnieniu na migi (a jakże - po co mu uczyć się języków obcych) pozwolili nam zostać, sami zajęli się jedzeniem.(A nieprawda! Byłem ciekaw, jaka, to nacja, więc się spytałem - po angielsku, na tyle, to umiem, skad są. Faktem jest, że wyparł się znajomości angielskiego. Spytałem się, czy są z Chin - po angielsku! Bardzo poprawną angielszczyzną odpowiedział: Yes! - szczerząc przy tym żęby) Ze zdumieniem zauważyłam, że nawet coca colę mieli w plastikowych torebkach, zawiązanych na gumkę. Po jakimś czasie przyszedł pan konduktor i pościelił kuszetki. Pomimo, że mieliśmy bilety drugiej klasy cała pościel była czyściutka.