LEH - Dolina Nubry
CZWARTEK
Wysypiamy po wczorajszym spacerku...
Dzisiaj również słucham, jak Babcia odgania złe duchy głosem i czuję, jak odgania stworzonka dymem z michy. Nie wiem, jak pierwsze, ale drugie jest bardzo skuteczne. Na nas również. Zbieramy się i idziemy na śniadanie.
Mamy wolny dzień, który chcemy przeznaczyć na łażenie po mieście, zwiedzanie i w ogóle relaks. Trzeba wypocząć przed wyjazdem do Doliny Nubra...
Przy naszym pensjonacie jest wzgórze. Właściwie, to górka. Na niej stoi duża gompa. Widoczna jest z całego miasta, więc i widok ze szczytu będzie wspaniały...
Po śniadaniu nabraliśmy sił, więc wchodzimy. Po 522 schodkach. Na samą górę. Wchodząc, czasami oglądam się za siebie podziwiając coraz piękniejszą panoramę miasta. Wreszcie zmuszam się do patrzenia pod nogi, a nie do tyłu. Kiedy wejdę na samą górę, będę miał od razu, to co najpiękniejsze. Najsmakowitsze.
I wreszcie mam! Widać całe Leh i otaczające je góry. Piękna dolina. Najciekawsze, że wszędzie naokoło, nad górami, ciemne chmury. Tylko nasza dolina w słońcu. Taka dziura w chmurach. No i ciepło. W dzień dochodzi do 30 stopni. Tyle, że noce i poranki są rześkawe, ale szybko się ogrzewa powietrze i robi się gorąco już koło 10 godziny.
Świątynia została niedawno wybudowana ze składek japońskich współwyznawców. Jest nowa, ale jak i u pozostałych buddyjskich świątyń, nie wnętrze jest ważne, a jej otoczenie. Tak mi się wydaje, bo prawie wszystkie wnętrza świątyń, były takie same. Tylko te, w których czczono Bogów, były odmienne. W każdej świątyni jest ołtarzyk z portretem Dalajlamy. Oczywiście wszystko pięknie udekorowane. Na kolorowo.
Tutaj kochają się w purpurze i złocie. Te dwa kolory u nas by się ostro gryzły. Dawałyby efekt "odpustowy". Tutaj jakoś wzajemnie współgrają i nie rażą, pasują do tutejszej roślinności, nieba, gór i ludzi...
Po spacerku, na którym się nieco odwodniliśmy idziemy do kawiarnio-baru, gdzie ja, stęskniony za zwykłą, dobrą herbatką z cytryną, zamawiam ten napój. Czasami zapominam, że to są Indie... Podano mi szklankę gorącej wody z sokiem cytrynowym i herbatkę na smyczy leżącą na osobnym tależyku.
Czekając na efekty parzenia, z mściwą satysfakcją przyglądałem się, jak wróble wyżerają cukier z porozstawianych na stołach cukiernic, mało co reagując na przeganianie ich przez snujących się na wolnych obrotach, kelnerów. Jeden wróbelek, a właściwie wróblica była bardzo zabawna. Przyprowadziła ze sobą dziecko i karmiła je cukrem. To jedyne stworzenia, które się tutaj z normalną szybkością poruszały. Ciekaw jestem, jak wygląda kopulacja w wykonaniu miejscowych...
Idziemy do punktu Informacji Turystycznej, może uda nam się załatwić jakieś mapki... Po drodze widzę na ścianie wielki napis. Pani Ela z rozbawieniem tłumaczy, że ktoś się wreszcie zdenerwował i napisał, aby chodzić do toalety, a nie pod ścianę. Czuję, że niewiele ten napis pomógł. Śmierdzi na całą ulicę, a napis, widać, że stary...
W Informacji Turystycznej (krótko czekaliśmy na otwarcie - tak z pół godziny), niewiele załatwiliśmy. Dostaliśmy tylko mapkę Leh i błogosławieństwo, oraz radę aby pytać się w punktach turystycznych...
W nagrodę powłóczyliśmy się po miejscowych bazarach. Jest kilka. W większości sprzedają Tybetańczycy, ale trafiają się i Hindusi, którzy przyjechali na te kilka miesięcy aby dorobić.
Na zwiedzaniu i podziwianiu miejscowych cudów czas szybko ucieka. Robimy się głodni, znajdujemy wejście do miejscowej garkuchni oferującej tybetańskie jedzenie. Prowadzona jest też przez Tybetańczyka. Coś tam zamawiamy i czekamy na rezultat.
Okazuje się się, że niechcący zamówiliśmy pierożki z farszem jarzynowo - warzywnym . Całkiem niezłe. No i tanio. Zresztą tutaj wszystko nie jest drogie. To znaczy - jedzenie.
Garkuchnia znajduje się na drugim piętrze i ma okna wychodzące na główną ulicę. Usiedliśmy przy oknie i mogliśmy z góry obserwować życie uliczne Leh.
Po jedzeniu chcieliśmy się poszlajać po zaułkach, ale Pani Eli nagle oczka zrobiły się okrąglutkie i stwierdziła, że musi znaleźć ustronne miejsce. Na ścieżkę prowadzącą do dworca autobusowego nie chciała się zgodzić, mimo moich usilnych zachęt do integracji z miejscowymi.
Pobiegała troszkę po okolicznych knajpkach, aż wreszcie trafiła na taką, że jak stwierdziła - po wejściu do środka, to jej się zupełnie odechciało...
Wracamy do naszego domu, gdzie Babcia dba o czystość... Swoją drogą, to i dobrze, bo akurat zwolnił się pokój z łazienką, który zaraz my zajęliśmy...
Resztę dnia spędziliśmy na przeprowadzce i wieczornym podziwianiu zachodu słońca ze schodów prowadzących do gompy...
PIĄTEK
Już o szóstej wstajemy, bo dzisiaj mamy jechać do Doliny Nubry. Czekamy od siódmej przy wejściu na teren posesji naszych gospodarzy. No i tak sobie poczekaliśmy - godzinkę...
Pani Ela z nudów i miękkości serca dokarmiała cielaczka, który się przybłąkał. Łamała gałązki drzew, których już nie mógł dosięgnąć i z uciechą podziwiała, jak pałaszuje.
Krowy wszystko jedzą. Widziałem, jak dorwały się do tekturowych kartonów, które poniewierały się na poboczu ulicy i wszystko zeżarły.
Bardzo żałowała, że nie mamy już pozostałości naszych zapasów, bo i pieski się przyplątały...
Wreszcie, koło ósmej przyjechała terenowa Toyota i mogliśmy zacząć podróż.
Razem z nami jechała trójka Hindusów, którzy zajmowali się sobą. Siedzieli przy drzwiach, a dla nas była, niestety, trzecia klasa...
Kiedy wyjechaliśmy z Leh, to właściwie, cały czas się wspinaliśmy. Droga była dobra - hinduska. Szutrówka i od czasu, do czasu asfalt.
Jedziemy na najwyżej położoną przejezdną przez cały rok, przełęcz Khardung La (5606 mnpm). Po drodze mamy tylko jedną kontrolę paszportów, którą szybko załatwiamy. Tutaj, to czysta formalność, może dlatego, że do strefy frontowej jeszcze dosyć daleko.
Serpentynami drogi dojeżdżamy wreszcie na przełęcz. Jest rześko. I brak tlenu. Mnie. Pani Ela jest w swoim żywiole...
Wysiadamy aby popodziwiać okolicę. A jest co!
Z przełęczy otwiera się widok na dwie doliny, tę z której przyjechaliśmy i Nubry - gdzie jedziemy. W oddali widać ośnieżone szczyty łańcuchów górskich. Widok jest bajkowy, tak że zapominam na chwilę o swojej niedyspozycji.
Na przełęczy stacjonuje mały oddział wojska, któremu tam zrobiono kantynę, gdzie i my trafiamy. Gorąca herbata na tej wysokości ma zupełnie inny smak. Bardzo mi smakuje, piję ją małymi łyczkami, aby starczyło na jak najdłużej.
Są tutaj również i inni turyści. Sporo motocyklistów i takich, jak my - samochodziarzy...
Po krótkim postoju jedziemy na dół. Krętą drogą, którą kilkakrotnie przecinają strumienie płynące z wyżej położonych stoków. Szybkość naszej terenówki oscyluje w granicach 20 km/godz. Sto kilometrów pokonaliśmy w pięć godzin, a i tak czasami wydawało mi się, że kierowca zbytnio szarżuje. Szczególnie kiedy widziałem pod sobą, na stoku góry, którą jechaliśmy, wraki samochodów, którym się nie udało...
Nam jednak się udało i zjechaliśmy w całkiem dobrym stanie, tylko nieco poobijani (z tyłu mocno rzuca).
Kiedy zjeżdżaliśmy do doliny zobaczyliśmy wielkie rozlewisko. Z początku myślałem, że to piasek, ale kiedy się zbliżyliśmy wyraźnie było widać, że to rzeka. Główny nurt miała całkiem bystry, a spokojne rozlewisko wypełniało prawie całą widoczną część doliny Nubry.
Niedaleko miasteczka Diskit znajduje się klasztor buddyjski, do którego podążamy. Po drodze podziwiamy wielki posąg Buddy wzniesiony na wysokim postumencie. Góruje nad okolicą, widoczny z daleka.
Klasztor, jak i inne klasztory, położony na wzgórzu. Zachwyciły nas tam drzwi prowadzące do jednej z kaplic. Zupełnie, jak z filmu o Klasztorze Shao-Lin, tyle, że nadgryzione zębem czasu... Za drzwiami była kaplica poświęcona Dalajlamie XIV, którego portret stanowi centralną część ołtarza. Chodziliśmy również po innych salach. Ci ludzie lubią się straszyć! Obrazy ich Bogów są podobne do wizerunków chrześcijańskiego szatana. To chyba tak klimat działa...
Przy klasztorze jest szkoła, gdzie chłopcy pobierają nauki. Dzieciaki, jak dzieciaki, swoim zachowaniem nie różniły się od innych. Tak samo dokazywały, śmiały się i widać było ich radość życia...
Po zwiedzaniu jedziemy do Diskit. Jest to małe miasteczko położone przy drodze. Wzdłuż uliczki stoją domki, w których mieszczą się sklepiki, albo garkuchnie (na nazwę - restauracja, raczej nie zasługują).
Jest pora obiadowa, więc idziemy do najprzyzwoitszej. Wlałem w siebie miseczkę zielonkawej cieczy z czymś tam, nie powiem, aby smakowało, ale coś trzeba jeść. W każdym razie było gorące... W jednym ze straganów kupiliśmy melony - będą na później.
Ceny ogólnie, wyższe niż w Leh. Pani Ela usiłowała kupić okulary przeciwsłoneczne, ale kiedy się dowiedziała, ile musiałaby zapłacić, to doszła do wniosku, że wcale nie są jej tak bardzo potrzebne...
Z miasteczka jedziemy nad rzekę Shyok. W tym miejscu jest wielkie jej rozlewisko, do którego wpływa kilka strumieni. Przy jednym się zatrzymujemy. Zdaje się, że jest to stały punkt programu zwiedzania.
Przez Dolinę Nubry prowadził kiedyś Jedwabny Szlak. Tutaj karawany mogły wymienić wielbłądy. My teraz możemy popodziwiać te zwierzaki, a nawet co poniektórzy decydują się na krótki przejazd na ich garbach...
Czekając na naszych współpodróżników, siadamy nad brzegiem strumienia i jedząc melona oglądamy pływające w nim rybki. Woda jest czysta, bo w pobliżu nie ma żadnych ludzkich siedzib, więc i rybki mają się dobrze.
Jest cieplutko, słoneczko świeci i dogrzewa. Siedzimy nad strumieniem i podziwiamy okolicę. Jesteśmy otoczeni górami. Bliższymi, z których przyjechaliśmy i dalszymi - w oddali widać pasmo Karakorum z ośnieżonymi szczytami. Znowu mam wrażenie jakiejś nierealności... Jest tak pięknie, że aż nieprawdopodobne się wydaje, aby było prawdziwie, że jestem tutaj, tu i teraz. Że sam na własne oczy oglądam te cudowności, nie z ekranu telewizora, czy przez internet... Pani Ela ma chyba podobne odczucia, co widać po jej rozmarzonej minie...
Jedziemy dalej. Na kwaterę. Do wsi Hunder, gdzie po krótkim poszukiwaniu znajdujemy wolne pokoje. Szybko się wypakowujemy i idziemy na zwiedzanie.
Wieś jest nieduża i zwiedzać, to tak za bardzo nie ma co. Idziemy najpierw w stronę gór, które są widoczne i wyraźnie całkiem blisko. Droga, którą idziemy podąża wśród pól ogrodzonych płotem. Dziwiliśmy się temu, dopóki nie zostaliśmy minięci przez stadko osiołków, które szło sobie do przez siebie wybranego celu niepilnowane przez nikogo. Zanim je zobaczyliśmy, to najpierw poczuliśmy, ale wiaterek powiał w drugą stronę i było dobrze.
Oglądamy pola poprzecinane rowami nawadniającymi. To cała sieć kanałów i kanalików. Nawadnianie regulują mieszkańcy w ten sposób, że kiedy potrzeba, to zastawiają naszykowanymi kamieniami niepotrzebny już rowek i woda płynie nawadniając inne Jest pięknie...
Na niektórych polach pracują. Kiedy nas widzą - witają:
-Dżiulaj - słyszymy
-Dżiulaj - odpowiadamy
Robią sobie krótką przerwę oglądając nas. Miłe, uśmiechnięte twarze...
Wreszcie dochodzimy do miejsca, skąd właściwie, to trzeba by było przedzierać się przez zarośla, albo forsować płoty. Rezygnujemy z dalszego spaceru, podziwiając okolicę. Jest pięknie. Fioletowe krzaki wrzosów kontrastują z zielonością łąk i strzelistych drzew. Dalej widać stoki gór oświetlone zachodzącym słońcem. Wracamy starając się zachować w pamięci widoki i odczucia jakich doświadczyliśmy.
Wracamy do miejsca zakwaterowania, ale zanim tam trafiamy, to Pani Ela jeszcze musi się pomodlić. Idzie do najbliższego modlitewnego młynka i kręci go. Mnie też kazała, tłumacząc, że tutaj inni Bogowie rządzą. Pomodliłem się.
SOBOTA
O 4 nad ranem muezzin troszkę powył przez głośniki. W rześkim, górskim powietrzu jego głos całkiem nieźle się rozchodził. Trwało to jakiś czas, ale za to do szóstej był już spokój i cisza. U nas, to by chyba ten meczet spalili. Niekoniecznie za te modły o 4 rano...
Po śniadanku idziemy się pomodlić. Kręcąc ten olbrzymi młynek. Przy młynku stoi murek, na którym poukładane są prośby i modlitwy wiernych. Płaskie kamienie, a właściwie skalne blaty o różnej wielkości z wyżłobionymi ichnim pismem napisami. Zima tutaj dłuuuuga, a ludzie się nudzą...
Wracając do Leh odwiedzamy klasztor Go-Khang.
Wspinamy się w górę po schodach, oglądając piękne krużganki. Trafiamy do sali, gdzie znajdują się wyobrażenia Bogów Opiekuńczych tego klasztoru. Głowy pozasłaniane, co jest słuszną decyzją, bo kiedy podejrzałem, to zobaczyłem maszkarony. Gdzie naszemu Borucie do NICH...
Wracamy! Jedziemy serpentynami powoli wspinając się na przełęcz. Po drodze mijamy innych użytkowników drogi. Trafił się nawet rowerzysta!
Zatrzymujemy się w przydrożnej wsi na herbatę. Taki mały sklepik z możliwością posiedzenia i wypicia czegoś gorącego. Pijemy i idziemy obejrzeć okolicę. Kiedy tak sobie spacerujemy, dojeżdża minięty przez nas rowerzysta. Idzie do sklepiku.
Pani Ela podchodzi i zaczyna rozmawiać. Po angielsku - oczywiście.
Ja ogłupiały patrzę się na jego koszulkę z emblematem "Bezdroży".
-Już się nie wysilaj, mów normalnie, to nasz, Polak. - zauważam przyczepioną do siodełka malutką , biało-czerwoną flagę.
Też miał lekko zdziwioną minę. Od razu się rozjaśnił.
Opowiedział nam troszkę o swoich przeżyciach. Jak zrobił 40 km, bo chciał sobie skrócić drogę, a w rezultacie musiał się wracać, bo rzeka wylała (w górach leje). Jak pomagali mu tutejsi mieszkańcy, że jedzie do Leh i dotrze tam za dwa dni. (jego relacja: kliknij i poczytaj)
Długo nie pogadaliśmy, bo nasz busik ruszył i musieliśmy wsiadać i jechać. W życiu bym się nie spodziewał spotkać rodaka w takich okolicznościach, ale jak widać - Polacy są wszędzie...
W Leh byliśmy koło 14. Odpoczęliśmy troszeczkę i na miasto! Po drodze pozwoliłem sobie na wypastowanie sandałów. Z koloru jasnobrązowego, zrobiły mi się sraczkowate. Pani Ela nie była zadowolona, ale przydrożny szewc - bardzo. Miło było popatrzeć z jaką dumą ogląda swoje dzieło...
Mam dobry humor, więc po drodze weszliśmy na bazarek i odwiedziliśmy znajomego (już) sprzedawcę,który miał śliczne kocyki - narzutki, akurat na nasze domowe fotele. Chciał za sztukę po 1200 rupii, ja dawałem 1000 za dwie. Do transakcji nie doszło, ale ma czas do jutra na zastanowienie. Nie był zbyt zadowolony, kiedy odchodziliśmy.
W Leh jest bardzo dużo sklepików z różnościami. Turystów, również dużo, ale najczęściej niekupujących, tylko wędrujących oglądaczy.
Będąc w bardzo dobrym humorze weszliśmy z Panią Elą do sklepiku ze szmatkami. Pooglądałem jedwabne szale (1200 za sztukę). Piękne, opalizujące, kolorowe... No i niechcący weszliśmy w posiadanie tych szali. Czterech.
Po 600 rupii za sztukę. Mało nie płakał. Aż mi było go żal, ale nie wypadało rezygnować z wytargowanej ceny...
Jeszcze tylko kupiłem sobie czapeczkę na głowę, bo ostatni kapelusik, w którym jeździłem został w Jerozolimie na dworcu autobusowym...
Hindusi mają dobry słuch, ale ciągle nas mylili z Rosjanami. Podobne języki, ale nie spodziewałem się, że aż tak bardzo...