LEH (mały Tybet na uchodźstwie)
PONIEDZIAŁEK
Z domu zabraliśmy nieco jedzonka. Głównie, to kiełbasę suszoną, myśliwską i krakowską. Od czasu, do czasu pogryzaliśmy, ciesząc się smakiem. Myśliwska poszła szybko, bo można ją było pojadać samą, krakowska oszczędniej wychodziła.
Chcieliśmy zrobić sobie śniadanko, ale w tym klimacie, to nawet podsuszana kiełbasa nie wytrzymała. Za ciepło i za wilgotno. Zaczęła ciekawie pachnieć.
Kiełbasę oddajemy Pani Zarządzającej, która stwierdziła, że jej krowy zjedzą wszystko. Przy okazji wpisujemy się do Księgi Gości.
Przelecieliśmy całą, oglądając wpisy. Polaków nie znaleźliśmy. Sporo Czechów, Słowaków, nawet jeden Litwin się zaplątał...
Leh jest małe, więc do knajpki, na śniadanie niedaleko. Zamówiliśmy "indyjskie śniadanie" po 60 rupii.
Najedzeni możemy pochodzić i pozwiedzać. I poszukać agencji turystycznej, która załatwiłaby nam wycieczkę nad jezioro Pangkong.
Zaglądamy do jednej, ale chce 1300 rupii od osoby. Nakrzyczałem na niego i sobie poszedłem. Pani Ela jeszcze troszkę pogadała i dołączyła do mnie. Połaziliśmy po agencjach i w rezultacie wróciliśmy do pierwszej. Okazało się, że wcale nie chciał dużo... Jutro jedziemy!
Mamy dużo czasu, więc idziemy do Pałacu Królewskiego. Aby dojść, trzeba przejść przez starą część Leh. Troszkę pobłądziliśmy, więc Pani Ela pyta się miejscowego o drogę. Chłopisko bardzo życzliwe, z miejsca się rozjaśnił, widząc, że może być pomocny.
Od razu zaczął się czochrać między nogami (widać, że mu to pomagało w myśleniu) i nie przestał, aż go minęliśmy. Nie robił tego w jakiś ostentacyjny sposób, to wyglądało, tak, jakby się drapał po głowie. Później zauważyłem, że jest to jakiś taki ichni zwyczaj. Prawie każdy mężczyzna, tak reagował na pytania Pani Eli...
Pałac Królewski góruje nad miastem, położony na stoku wysokiej góry. Przechodzimy przez zaułki starego Leh, teraz już łatwiej znajdujemy drogę, bo wiemy gdzie szukać. Strzałki są namalowane na różnych miejscach. Na stojącej bez celu beczce, na słupie, na ścianie zawalającego się domku... Wreszcie dochodzimy do wysokich schodów, które wyraźnie widać, że prowadzą do celu.
Przed samym wejściem siedzi sobie mały chłopiec. Coś do nas zagadał, ale że po swojemu, to nie zrozumieliśmy. Wreszcie zjawił się (chyba) jego ojciec i wytłumaczył, że dzisiaj kasjerem jest właśnie ten szkrab.
Był bardzo dumny ze swojej funkcji. Z powagą odebrał od nas pieniądze i dał bilet wstępu.
Pałac taki sobie. Widać, że kiedyś był piękny, ale czasy jego świetności już dawno minęły. Gdzieniegdzie zachowały się resztki malunków naściennych i stare, pomurszałe już belki ozdobne. Wejścia do komnat niewysokie, na miarę tutejszych ludzi, którzy są raczej miernego wzrostu. Wyglądają przy nas, jak my przy zawodnikach koszykówki.
Przy wejściu, na posadzce leżał sobie żółty pies. Pies nie suka. Widocznie spodobaliśmy mu się, bo zdecydował się nam towarzyszyć w zwiedzaniu.
Łaził za nami wszędzie. Nawet po drabinie na sam dach, skąd rozciąga się widok na całe miasto. Z góry wygląda dużo lepiej niż z dołu, może dlatego, że nie czuć spalin.
Leh leży w kotlinie, otoczone górami, tak że jest słaba wentylacja. Samochody jeżdżą na jakimś takim paliwie, które daje mnóstwo dymu i smrodu i nie jest, to wina samochodów, które są w różnym wieku i stanie. Nawet całkiem nowe, z katalizatorem, dymią jakby chciały postawić zasłonę dymną. Jakieś takie paliwo paskudne...
Pochodziliśmy troszkę po zaułkach. W jednym spotkaliśmy młodych Czechów, z którymi porozmawialiśmy. Języki słowiańskie, są jednak podobne... Oni dojechali przez Manali. Pociągiem i autobusem. Ale widoków nie było, bo monsun zapaskudził cały krajobraz. Przez całą drogę mieli deszcz i mgłę. Nam się jednak bardziej udało mimo ciekawej drogi....
Nad samym Leh jest słonecznie, ale naokoło, nad górami widać chmury. Dochodzimy do wniosku, że najlepiej będzie wracać samolotem, niż przez 7 dni tłuc się komunikacją naziemną i niewiele zobaczyć.
Na głównej ulicy znajdujemy biuro linii lotniczych. Stamtąd zostajemy doprowadzeni do drugiej agencji, gdzie bukujemy bilety. Aby zapłacić idziemy do trzeciej agencji. Indie.
WTOREK
Spaliśmy smacznie do 5 rano. Jedziemy nad jezioro Pangong, więc wstaliśmy wcześniej, ale pocieszamy się myślą, że wyśpimy się później. Nie bardzo wiem, kiedy będzie, to "później", ale kiedyś zapewne nadejdzie...
Terenowa Toyota i zabrała nas spod naszej spalni. Po drodze zabraliśmy jeszcze trójkę turystów. Młodego Anglika, starszego Francuza i miejscowego, z wyglądu Tybetańczyka. Ten ostatni właściwie nic nie robił. Mało co gadał, mało co oglądał... Nie mam pojęcia, po co i dlaczego z nami jechał.
Francuz był normalny. Natomiast Anglik! To był oryginał. Kiedy na niego spojrzałem, dostawałem dreszczy. Lubię chłodek, ale nie aż tak... Koszulka z krótkimi rękawkami, spodnie 3, na stopach japonki... I nie siniał! Wyglądał na całkiem zadowolonego i z pogody i z temperatury.
Jezioro Pangkong leży na wysokości 4200 m npm. Jest, to ogromna powierzchnia wodna. Ma ponad 100 km długości. Mniej więcej w połowie jest granica Indyjsko - Chińska. Strefa przygraniczna, ale że póki co, te dwa kraje ze sobą nie walczą, to nie ma większych problemów z dojazdem (tylko dwie kontrole wojskowe po drodze). Jednak, aby dojechać, trzeba przejechać przez przełęcz położoną na wysokości 5360 m npm (Leh znajduje się na 3500 m npm).
Droga jest piękna. Tyle, że im wyżej wjeżdżamy i dalej od miasta, to tym więcej chmur zasłaniających widoki. Pozostaje mi podziwianie tych bliższych widoków. Najczęściej w dół. Mogę sobie pooglądać serpentynę drogi, która wije się wzdłuż góry. Też niczego sobie. Czasami przejeżdżamy przez potoki przecinające naszą trasę. Od czasu do czasu na zboczu, poniżej drogi, widzę leżące resztki samochodów, którym się nie udało przejechać. Nawierzchnia jest zmienna. Czasami szutrówka, czasami asfalt. Tak więc, czasami jedziemy szybciej, czasami wolniej.
Dojeżdżamy na przełęcz. Jest bardzo wysoko (5360m npm). Troszkę mnie zatyka, ale wychodzę z samochodu i idę z Panią Elę na herbatkę do baraku, który służy za kantynę. Herbata jest wspaniała!!! Gorąca!!! Reszta - indyjska. W baraku - kantynie jest kilka krzeseł i stolików, oraz żołnierz, który (za darmo!) serwuje ten napój.Rozgrzani wychodzimy na zewnątrz pooglądać widoki. Jest co!!! Z przełęczy otwiera się widok na dwie doliny i łańcuchy górskie z ośnieżonymi szczytami. Pogoda poprawiła się już na tyle, że możemy sobie popodziwiać. Jest zimno. Leży śnieg, co naszemu Anglikowi, jakoś nie przeszkadza. Mors.
Na szczycie wzgórza na przełęczy postawiono gompę, do której prowadzą schody. Większość, jednak nie decyduje się na zwiedzanie, taplają się tylko w śniegu i fotografują się na tle tablicy informacyjnej i łańcuchów górskich. My też. Długo nie stoimy, bo za bardzo nie ma co oglądać. Wsiadamy do samochodu i zjeżdżamy w dół.
Mam okazje podziwiać góry. Zawsze myślałem, że Himalaje zbudowane są z granitu. Tutaj oglądam różnorodne skały osadowe, które wypchnięte do góry przez subkontynent indyjski, tworzą całe łańcuchy. Piaskowce, granity i skały wapienne pomieszane bez ładu i składu tworzą kolorową dekorację drogi.
Usiłowałem Panią Elę przekonać, że góry zostały specjalnie tak pomalowane, bo granica niedaleko, więc jest, to swoiste maskowanie przed Chińczykami. Nie dała sobie wmówić. Ale na dobre to wszystko jej wyszło, bo widać było, że ciśnienie jej skoczyło.
- Panie Piotrusiu! Wysokość zaszkodziła... - i nie wiem, czy to miało być pytanie, czy stwierdzenie. Zachowałem milczenie (chociaż ciężko było)...
Kiedy już znaleźliśmy się nad brzegiem, Anglik wlazł po kolana do wody i prosił o fotkę. Zrobiłem i jego aparatem i swoim. Na pamiątkę. Uzmysłowiłem sobie, że patrzę się na niego, tak jak patrzyli się na mnie Tunezyjczycy, kiedy się pod koniec grudnia kąpałem, a oni wszyscy chodzili okutani w kożuchy i kurtki...
Pani Ela pochodziła po brzegu zbierając muszelki, które z podziwieniem mi pokazywała. Nie mam pojęcia, czy tam jest jakieś życie biologiczne, bo przecież, tam jak na Syberii - 8 miesięcy zima, a później już tylko lato i lato... A nawet latem, bo teraz jest przecież lato, nie jest zbyt ciepło. Tak z 15 stopni i wieje rześkawy wiatr.
Pobiegaliśmy troszeczkę dla rozgrzewki, a jak już mieliśmy dosyć, to zostaliśmy dowiezieni do miejscowej restauracji. Pod namiotem.
Namiot został podzielony na dwie części. Mniej - więcej równe. Jest część kuchenna i dla gości. W części kuchennej stoi stolik, na którym przygotowywane są potrawy, kuchenka gazowa, kilka wiader i pomocy kuchennych. Małoletnich pomocy kuchennych. W części "dla gości" półokręgiem (namiot jest okrągławy), na ziemi ułożone są jakieś bale, które służą jako ławki do siedzenia. Aby można było dłużej (mieć czas zjeść) posiedzieć, wyłożone są one pledami i kocami. Mieści się około 12 sztuk chcących jeść.
Pani pozbierała zamówienia i zaczęła robić. Wybór nie jest za wielki. Omlet, ciapaty, warzywa i ryż. Do picia kawa, herbata i sporo butelkowanych napojów.
Pani Ela i ja wzięliśmy po herbacie i później z niejaką satysfakcją oglądaliśmy, jak kucharka, smażąc omlet, który za bardzo urósł palcem dziurawiła jego wybrzuszającą się stronę, a nie miała zbyt czystych dłoni... Pogratulowaliśmy sobie wyobraźni! Swoją drogą, ani Francuz, ani Anglik nie mieli żadnych sensacji, co dowodzi, że albo w tych warunkach żadna bakteria nie ma prawa przeżyć, albo oni się już uodpornili.
Po posiłku wracamy. Najpierw nieco pod gorę, na znajomą już przełęcz, a później ponad półtora kilometra w dół. Powoli, bo przed nami sporo wycieczkowiczów. Mam okazję poprzyglądać się robotnikom pracującym przy naprawie drogi. Kierowca wyjaśnia, że droga jest zimą niszczona przez lawiny i co roku się ją odbudowuje. Ludzie dzięki temu mają cały czas (latem) pracę. Wśród nich, nierzadko widać i kobiety.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy jakiś jamkach w stoku góry. Nasz kierowca, który jest od razu i przewodnikiem, podchodzi do jednej jamki i ciasteczkiem w dłoni. Wyłazi z jamki, coś podobnego do naszego świstaka i szybko zabiera smakołyk z ręki. Nawet się nie chowa do swojego domu, tylko zajada trzymając ciacho w łapkach i cały czas obserwuje, czy nie odchodzimy. Nie odeszliśmy, aż zeżarł pół paczki ciasteczek.
Zrobiło się całkiem ciepło i na łąki powychodziły stadka jaków i owiec pilnowane przez pasterzy. Gdyby nie wysokie góry naokoło, można by pomyśleć, że jest sielsko-anielsko...
Do Leh wracamy późnym popołudniem. Szybko coś zjeść i na kwaterę, bo jakoś tak, po tych wysokościach i całodziennym jechaniu po wybojach jesteśmy troszkę zmęczeni.
ŚRODA
Wczoraj poszliśmy dosyć wcześnie spać, więc dzisiaj nie było problemów ze wstawaniem. To chyba dzisiaj miało być, to "później się wyśpimy".
Wylegując się słucham dobiegających odgłosów z korytarza. Przez drzwi wciska się również zapach palonej, brudnej, starej szmaty (nowa by tak nie śmierdziała).
Idąc do kibelka mijam Babcię, która idąc, a właściwie sunąc, niesie misę z czymś, co się dymi. Powoli sunie przez korytarz zygzakiem, od ściany do ściany i wydaje przy tym głęboki, basowy dźwięk.
- YUUUUU! YUUUU! YUUUU! - okadza dom.
Coś w tym jest, bo nie widziałem żadnych wielonożnych, ani fruwających stworzonek.
Idąc do miasta, na śniadanie (190 rupii za dwie osoby), mam okazję dokładniej sobie obejrzeć ogródek. Tej marychy, to całkiem sporo rośnie!
Dzisiaj jedziemy pooglądać klasztory. Autobusem. Na dworzec autobusowy idziemy skrótem, koło hotelu Dragon.
Ścieżynka wąskawa, ale widać, że uczęszczana. Prowadzi wzdłuż muru cmentarza muzułmańskiego i dochodzi prawie do samego dworca. Widać, że jest używana nie tylko jako skrót. Trzeba uważać, gdzie się stawia nogi, bo można niechcący wdepnąć w coś, co ani ładnie nie pachnie, ani ładnie nie wygląda. Kiedy minęliśmy panią, która bez żadnego skrępowania, kucnęła na środku ścieżynki, doszliśmy do wniosku, że jednak troszkę dłuższa droga byłaby właściwsza...
Na dworcu, razem z miejscowymi czekamy na autobus. Ma niedługo odjechać, co jest tutaj pojęciem względnym. Chcemy jechać do Thitsu. Wreszcie, po niedługim czasie podjeżdża i wsiadamy. Oni tutaj produkują autobusy na swoją miarę! Dobrze, że mamy okazję usiąść, bo ze staniem byłyby kłopoty. O głowę za niskie. Siedzenia też dla miejscowych. Pani Ela usiadła przy oknie i zajęła moją powierzchnię siedzenia, nie całą, ale i tak trochę mnie wisiało poza siedziskiem...
Kiedy autobus się wypełnił, ruszyliśmy. Wydawało mi się, że jest już na full pełny, ale konduktor widział ukryte rezerwy i ciągle kogoś dobierał po drodze. Podobało mi się, że młodzi ustępowali miejsca kobietom z dziećmi, ale ustępowali tylko do pewnego stopnia. Na jednym przystanku wcisnął się wyrostek z trójką dzieci, to ich nie widziano. Może dlatego, że był z najniższej kasty (tak myślę, bo i on i jego, chyba, rodzeństwo, byli brudni i poubierani w jakieś łachmany), ale też sobie dali radę. On ze starszym stali, a dwójka maluchów po prostu usiadła na podłodze.
Do klasztoru, który chcemy zobaczyć nie jest daleko, więc i jechaliśmy niecałą godzinę.
Z ulgą wysiadamy na przystanku. Klasztor, jak wszystkie tutaj, położony jest na zboczu i góruje nad okolicą.
Powoli wspinamy się po schodach oglądając po drodze zakamarki. Trafiliśmy do kucanego kibelka, z którego (był czysty - mało używany) skwapliwie skorzystaliśmy, obejrzeliśmy łoże mnicha, które zrobił sobie przed swoją celą (cele były pozamykane na kłódki). Kibel był czyściejszy.
Widać, że klasztor mało używany, mnichów nie widać, jeden się tylko przemknął, bardzo starając się aby go nie uwiecznić. Mnisi w ogóle starali się nie być fotografowani. Kiedy któryś widział, że kieruję na niego aparat, to się odwracał. Czasami, jednak zdążyłem.
Wspięliśmy się na samą górę i tam trafiliśmy do świątyni. Była bardzo ciekawa. Przy samym wejściu wisiał wielki, talerzowy, mosiężny gong. Puknąłem lekko w niego i pogłos rozszedł się po całej sali. Nie miałem pojęcia, że to takie głośne... Siedzący u wejścia mnich nakrzyczał coś na mnie. Prawdę mówiąc, to mu się nie dziwię, była to świątynia ich Bogów. Strasznych Bogów. Dobrze, że miały pozasłaniane twarze, bo mogłyby się przyśnić koszmarem. Może bał się, że ich obudzę?
Na samej górze, okazało się, że weszliśmy od "dupnej" strony. Z drugiej strony klasztoru i mnichów więcej i turystów. Zejście również bardziej komfortowe. Jest podjazd i parking, na którym stoi sporo samochodów. Jeden z kierowców pokazał nam, jak dojść do Pałacu Królewskiego. Na skuśkę. Schodząc po żwirowej ścieżynce zaoszczędziliśmy kawał drogi, jaką musielibyśmy pokonać idąc naokoło klasztoru. Było trochę stromawo i czasami nogi same zjeżdżały, ale jakoś daliśmy radę.
Do Pałacu w Shey dreptaliśmy poboczem drogi prawie godzinę. Było bardzo ciekawie, szczególnie, kiedy na naszej wysokości mijały się dwa samochody. Trzeba było wtedy schodzić na sam skraj rowu wypełnionego wodą. Po drodze obejrzałem sobie na skale reliefy z początku ubiegłego tysiąclecia. Piękne.
Przed 13 jesteśmy przy Pałacu Królewskim. Nie jest zbyt ciekawy. Tyle, że z samej góry jest piękny widok na okolicę. Kiedy weszliśmy na górę, to zauważyłem, że tu i ówdzie, widać dziury w tym, po czym chodzimy. Górna część, wydaje mi się, że nie jest do zwiedzania. Zresztą poza nami nikt tam jakoś się nie pchał. To znaczy, jedna osoba (kobieta) usiłowała, ale w połowie drogi zrezygnowała. Też bym zrezygnował, bo droga trochę ekstremalna, ale Pani Ela pierwsza wyrwała, więc co miałem robić? Zupełnie jej nie przeszkadza, że zarówno z prawej, jak i z lewej strony nic nie ma, a to po czym normalny człowiek chodzi jest daleko w dole...
Pani Ela siedząc napawa się widokiem, a ja usiłuję uspokoić szybko bijące serduszko... Ta kobieta kiedyś mnie zabije... Jak można takiego spokojnego domatora włóczyć po takich miejscach.
Po krótkim odpoczynku i udanym zejściu na drogę, zdecydowaliśmy iść do tybetańskiej wioski Choglamsak.
To tylko parę kilometrów, więc nie będzie problemów, a poza tym po równej drodze, bez żadnego wspinania i łażenia tam, gdzie nie potrzeba i nie wolno.
Idzie się całkiem nieźle, tyle że jest coraz cieplej. Co mogliśmy, to zdjęliśmy. W mijanych zabudowaniach wypatrujemy jakiegoś sklepiku, gdzie moglibyśmy kupić coś zimnego do picia. Wreszcie znajdujemy budkę, w której, jak w każdym sklepiku na prowincji, jest wszystko, co potrzebne mieszkańcom. Tyle, że prądu nie ma. Chłodziarka nie działa i wszystkie napoje mają taką samą temperaturę jak powietrze. W granicach 25 stopni. Taką wodę, to i my mamy. Obejdzie się...
Powoli mamy dosyć tego spaceru. Jest za gorąco i za wysoko (dla mnie), aby się rozkoszować drogą i widokami. Usiłujemy coś złapać machając ręką, ale nikt nie reaguje. Tak doszliśmy do ghatu nad Indusem.
Prawdę mówiąc, to szukaliśmy pałacu Dalajlamy, ale nikt z miejscowych, których mijaliśmy, nie potrafił nam wskazać drogi. Byli zdziwieni, że coś takiego tutaj się znajduje.
Ghat, jak ghat, ale za to Indus! Piękna rzeka! Szeroka, wartka i koloru szaro-ołowianego. Na miejscu jest tablica, która informuje, że niedługo tutaj powstanie hotel. Szkoda, bo miejsce bardzo piękne...
Wychodząc spotykamy dwóch miejscowych, którzy myją autobus. Ponieważ niedaleko płynął potoczek, mają świeżą wodę i mogą doprowadzić pojazd do stanu używalności. Widząc nasze wysiłki, aby załapać podwózkę, sami zaoferowali się, że nas podwiozą.
Autobus jest nowy, jeszcze z folią na siedzeniach, której chyba specjalnie nie usuwali. Czyściutki z zewnątrz, bo świeżo wymyty. Za to w środku... Kurz, pył i śmieci. Zupełnie, jak w hotelu Korona - na zewnątrz w normie, w środku syf. Jakoś tutaj ludzie nie czują potrzeby zachowania czystości.
Jednak podwieźli nas parę kilometrów i odmówili przyjęcia jakichkolwiek pieniędzy! To mnie jeszcze w Indiach nie spotkało...
Z głównej drogi skręcali w prawo, w wąską, szutrową dróżkę. Wysiedliśmy przy skręcie. Przed samym wejściem na teren pałacowy Dalajlamy!!!
Teren Pałacowy. Jak, to pięknie i dumnie brzmi. Teren Pałacowy Jego Świętobliwości Dalajlamy XIV. Tak sobie powtarzałem oglądając wejście i widząc przez drzewa Jego PAŁAC.
Nie wiem co sobie wyobrażałem. Wytarło mi się z pamięci. W każdym razie nie spodziewałem się tego co zobaczyłem! Dalajlama, jest przecież przywódcą (złe określenie, ale jak określić rolę papieża w religii rzymsko-katolickiej?) jednej z największych religii na Świecie. Jest człowiekiem czczonym, jako żywe wcielenie Buddy, człowiekiem świętym, a poza tym traktowany z szacunkiem na całym Świecie (oczywiście poza Chinami).
Piękna okolica. Piękny pałac. Czuję, jak mi tutaj dobrze. Jak się lekko oddycha. Czuję się szczęśliwy. Usiadłem w ogrodzie i podziwiałem drewniany pałacyk. Nieduży, ale piękny. I otoczenie. Pełno wszędzie zieloności. Kwiatów. Koloru. Widać i czuć, że mieszka tutaj dobry i skromny człowiek. Nie potrzebuje, jak w Watykanie, bogactwa, złota, klejnotów, aby mieć szacunek i poważanie na całym Świecie.
Chyba nie tylko na mnie tak to miejsce działa , bo pracujący w ogrodzie Tybetańczycy, widząc nas, uśmiechają się i pozdrawiają. Nie ma żadnych strażników, wojska, kontroli. Co prawda, również nie ma i Dalajlamy. Zapewne, gdyby był, nie weszlibyśmy tak bez niczego...
Siedzimy na skraju drogi i machamy, już bez przekonania, że się ktoś zatrzyma, na przejeżdżające samochody. Szczęście drugi raz się do nas uśmiechnęło i po niecałych pięciu minutach jedziemy...
Do samego Leh, za 100 rupii.