JAJPUR 26.01.2010 WTOREK
Pociąg do Jajpuru przyjechał i odjechał punktualnie. Już zacząłem powątpiewać w opowieści o kolei indyjskiej. Wagon otwarty z siedzeniami potrójnymi po obu stronach. W miarę czysto. Kiedy podano jeszcze śniadanie, to całkiem zmieniłem zdanie! Trzeba samemu poznać, bo ludzie, lubią koloryzować...(tak myślałem) Pozostała część ekipy siedziała dosyć daleko, tak, że nie musiałem słuchać ciągłej gadaniny Maćka, czy Bożenki. A gadane mieli! Jak ja wytrzymam!?
W czasie kiedy nie spali, ciągle gadali. Oni są chyba chorzy na mówienie. Maciek potrafił różne głupoty mówić, a Jago połowica mu potakiwała. Teksty były mniej, więcej tego stylu:
-Ten kamień jest czerwony - Maciek
-Tak, tak. Masz rację, to widać, że jest czerwony.- Bożenka
-Taki czerwony, bo ma barwę czerwoną- wyjaśniał Maciek
-Tak, zabarwił się, dlatego taki kolor - Bożenka
A niech ktoś miał inne zdanie! Na przykład: nie czerwony, tylko karminowy. Zagadywali, zarzucali nawałem słownych decybeli, że zaraz sobie myślałem "po cholerę, ja się odzywałem?"
Myślę, że gdyby Maciek powiedział, że kot , to pies:
-Tak, trochę dziwny pies, ale pewnie taka rasa, albo genetycznie zmodyfikowany. A tak dziwnie szczeka, bo mu struny głosowe się przestroiły.
Bożenka zawsze popierała swego męża!
Zupełnie, jak z "Misia", tyle, że rzeczywistość dotykająca mnie osobiście, a to już nie było takie śmieszne...
Pociąg jedzie, mało co widać, bo mgła taka, że na 100 metrów jeszcze jaka, taka widoczność jest, ale dalej - biel, mleko. Dopiero koło dziewiątej się przejaśnia i mogę sobie pooglądać, jak wyglądają Indie .
Wreszcie, koło 11 dojeżdżam y do Jajpuru.
Hotel dosyć szybko znajdujemy niedaleko stacji. Całkiem niezły, tyle, że drugiej parze niezbyt się podoba. Maciek zaczął nawet utyskiwać, że można było wczoraj telefonicznie coś lepszego znaleźć, a nie tak.
Zaproponowałem, aby nauczył się angielskiego i sam załatwiał. Usiłował mi wytłumaczyć, że będziemy tyle czasu razem, więc musimy się dostosować do siebie. Ciekaw jestem, jak on to sobie wyobraża? Że Pani Ela i ja będziemy na ich usługi? Kto tu do kogo dołączył? Stwierdziłem tylko, że wcale nie musimy razem jeździć. Zamilkli i zniknęli w pokoju.
Po zainstalowaniu wychodzimy na miasto. Golę się u ulicznego golibrody, a następnie łapiemy trzy rowerowe riksze i każemy się wieźć do "Różowego Miasta". Uzgadniamy, że zapłacimy po 30 rupii za rikszę. Wszystko było dobrze do jakiegoś ronda, gdzie się troszkę "nasi" rikszarze pogubili. Każdy chciał nas zawieźć do innego sklepu. Wylądowaliśmy przed jakimś sklepem, co było z ich strony ewidentnym zerwaniem umowy. Nic nie dostali. Pani Ela bardzo brzydko mówiła...
Wróciliśmy się do dopiero co mijanego ronda i tam złapaliśmy tuk-tuka. Zawiózł nas za 80 (Pani Ela dała 100 z tej uciechy, że ją, już do żadnego sklepu nie zawiózł) rupii. Dla mnie już nie stało miejsca, więc ro biłem za towar - jechałem w kucki w bagażniku. Klapa była zdjęta, widziałem i byłem widoczny. Nasz tuk-tuk budził sensację na ulicach Jaipuru, bo przecież nieczęsto widzi się białasa, który jedzie, jak swoi...
Na ulicach tłok, nie do opisania. Obowiązuje zasada - kto silniejszy (większy), ten ma pierwszeństwo. Mimo wszystko, jakoś to funkcjonuje i nie widać wypadków. Wszyscy trąbią, tak, że słychać jeden wielki jazgot. Czort wi, na czym jeżdżą, bo z rur wydechowych wydobywają się chmury spalin. Smród.
Wreszcie podjeżdżamy pod Pałac Wiatrów (Hawa Mahal). Tam zwalniamy "naszego" tuk-tukarza, umówiwszy się na następny dzień i idziemy na zwiedzanie. Wstęp - 50 rupii od osoby.
Jest piękny. Nareszcie jakaś budowla nie muzułmańska, a hinduistyczna (budowniczy był wyznawcą Kryszny - to chyba to samo?), która robi wrażenie!
Łazimy po pokojach, wspinamy się na piętra. Podziwiamy i wnętrza i okolicę widoczną z okien. W tych wszystkich zaułkach pałacowych, jakoś tak (nie za bardzo się tym zmartwiłem) się pogubiliśmy. Zostaję z Panią Elą i jest , to to, co lubię najbardziej!!!
Po wyjściu z Pałacu zaczęliśmy szukać jakiejś garkuchni. Łaziliśmy z pół godziny i byśmy łazili jeszcze dłużej, gdyby nie przyplątał się jakiś Hindus, podający się za studenta. Taki on student, jak ja prezes naszej naczelnej partii opozycyjnej, ale doprowadził, tam gdzie chcieliśmy i jedzenie było dobre. Za 120 rupii (2 osoby). Dostał za to 100 rupii, dodatkowo doholował nas jeszcze do biura turystycznego, gdzie kupiliśmy bilety do Agry. Właściwie, to do dwóch biur, bo w jednym chcieli nam sprzedać same bilety, bez rezerwacji (nie miał internetu), co nam jakoś, tak dziwnie , niezbyt odpowiadało. W drugim biurze, za to wszystko zostało załatwione bezproblemowo (1000 rupii za 5 biletów - Jaipur-Agra).
Mamy jeszcze sporo czasu do wieczora, więc spacerujemy po uliczkach i ulicach miasta podziwiając egzotykę. My taż robimy za egzotykę. Ludzie życzliwi i nawet czasami mówią namaste (witaj-dzień dobry) nic za to nie żądając. Dochodzimy do Muzeum Jaipur [Muzeum Jaipuru] u, które jednak jest dzisiaj (święto państwowe) nieczynne. W kawiarni, która jest jednak czynna, wypijamy po całkiem niezłej kawie (40 rupii).
Przy muzeum jest park, ale nie decydujemy się tam wejść, widząc biedotę porozkładaną na trawnikach. Wracamy pustawą uliczką okalającą muzeum. Pustawą, bo był tam jeden mały chłopiec (ok 7-10 lat), który szedł za nami, nic nie mówiąc, bo trudno nazwać mową te cichutkie jęki, jakie wydawał. Przetrzymał mnie! Wreszcie dałem ze 2 rupie, a on przestał jęczeć.
Przechodząc koło ogrodzenia parkowego przyglądamy się norkom. Ziemia jest podziurawiona, jak ser szwajcarski. Były różne spekulacje - nornice, króliki, wiewiórki (co było totalną bzdurą, bo one przecież żyją na drzewach). Żadne z nas nie wpadło na pomysł, że to mogą być szczury...
Pełni wrażeń łapiemy rikszę (napęd nożny) i po krótkich targach (chciał 50 - spuścił na 30) wracamy do hotelu. Spracował się niesamowicie! Spocił! Dostał 50. Mała rzecz, a cieszy. Wyraz szczęścia na twarzy zabiedzonego rikszarza...
Jest szarówka, za wcześnie aby iść spać, za późno aby gdzieś jechać. Więc włóczymy się po okolicy. Zrobiliśmy duże kółko, a właściwie, to kwadrat idąc ulicami przyległymi do hotelu. Mijając wielkie wysypisko śmieci widzę śmieciarza. Razem ze swoim 5-6 letnim synkiem zbiera śmieci. Każdy kawałek papieru oglądają z powagą, jakby to była niezwykle cenna rzecz.I układają na stosik. Są tak zaaferowani swoją ważną pracą, że zauważają nas dopiero, kiedy przechodzimy tuż koło nich. Śmieciarz patrzy się na nas, jakbyśmy byli nie z tej ziemi. Uśmiecha się i mówi "hello". Kiedy odpowiadamy - promienije. Został zauważony! Powraca do swoich śmieci.
Niedaleko hotelu zaszliśmy do świątyni hinduistycznej. Widać, że biedna, ale zadbana. Chciałem złożyć datek, więc wypatrzyłem skarbonkę. Takie drewniane pudło 50cm x 50cm z podłużnym otworem u szczytu. Wrzuciłem 100 rupii. Okazuje się, że jesteśmy cały czas obserwowani. Podbiegł do mnie człowiek i zaczął coś tam tłumaczyć. Prawie siłą zaciągną do tej "skarbonki".
To nie była skarbonka. To był taki pojemnik z ichnią, chyba, święconą wodą. Ale wyłowiłem i dałem kapłanowi, który nie protestował, a nawet wręcz przeciwnie...
JAIPUR 27.01.2010 ŚRODA
Umówiony tuk-tukarz był punktualnie o ósmej pod hotelem. Załadowaliśmy się do niego w czwórkę (Agnieszka, z powodu braku mocy przerobowych - czyli tego paskudnego fenickiego wynalazku - zrezygnowała). Obecny pojaździk, był mniejszy od tego wczorajszego, więc, jako naczelny "zamartwiacz", zacząłem się zastanawiać, jak my jazdę czymś takim wytrzymamy.
Zupełnie niepotrzebnie, bo po kilku minutach jazdy, dojeżdżamy na parking tuk-tuków, gdzie obecny, jest wymieniony na większy model. Kiedy czekamy na zamianę, z ciekawością rozglądam się po okolicy.
Sterty śmieci, a obok nich handlujący. Na dach jakiegoś pawilony włazi jakiś miejscowy. Ciekaw jestem co będzie robił? Zaraz się dowiedziałem - wysikał się. Co kraj, to obyczaj...
Wreszcie jedziemy do Fortu Amber. Po drodze mijamy Jal Mahal (pałac na wodzie). Nie zatrzymujemy się, ale kierowca, który mówi łamanym angielskim, zapewnia, że w powrotnej drodze z pewnością się zatrzymamy. Fort Amber jest położony kawałek drogi za Jaipurem. Jedziemy ponad pól godziny, aż wreszcie, wyjeżdżając zza kolejnego zakrętu - widzimy GO!
Spowity w niebieskawą mgiełkę, która nadaje tajemniczości, wygląda nieziemsko... Położony na wzgórzu, panuje nad okolicą. Potężne mury, bramy, umocnienia. Jednocześnie tak pięknie położony, że od razu widać, iż ten co kazał GO wybudować, nie tylko był wojownikiem...
Parkujemy u podnóża fortu. Dalej trzeba albo na słoniu, albo na piechotę. Ze słonia rezygnujemy. Spacerkiem też dobrze, bo można pooglądać okolicę, a i fort im bliżej, tym wspanialej wygląda. Przed samą bramą wejściową mijają nas słonie z tymi, którzy wybrali taki sposób dotarcia.
Po kupnie biletów (150 r. od sztuki) wchodzimy na dziedziniec i zaczynamy zwiedzanie. Było co pooglądać... Mnóstwo krużganków, dziedzińce, sale pałacowe... Można sobie wyobrazić, jak wspaniale musiało tutaj wyglądać, kiedy fort był zamieszkały przez władcę i jego dwór... Kolorowe stroje kobiet i mężczyzn. Gwar rozmów, jakaś muzyka... Teraz jest raczej surowawy, bo zdobienia, albo się pościerały, albo (złoto) zostały zdarte... Jednak pozostało wystarczająco dużo, aby można było sobie resztę dopowiedzieć.
Łaziliśmy tak ze dwie godziny, aż wreszcie mam y dosyć. Jeszcze, wychodząc, zaglądamy do lochów, po których oprowadza nas strażnik (20 r.). Oprowadzacz jest dumny z mieszkających tam nietoperzy i pokazując je, dokładnie określa ile w każdej komnacie się znajduje.
Schodzimy na parking. Mamy jeszcze trochę czasu, więc zgadzamy się na propozycję "naszego" kierowcy, że zawiezie nas do świątyni.
Jak dobrze, że tam pojechaliśmy! Piękna hinduistyczna świątynia. Położona na wzgórzu. Do właściwego budynku świątynnego wchodzi się po szerokich schodach, mija się bramę pilnowaną przez dwa wyrzeźbione w kamieniu słonie i już jest się w środku... No cóż, za znaczki na czole, których raczej niezbyt chcieliśmy, ale nijak było odmówić, musimy zapłacić po 10 rupii. Kapłani są wszędzie jednacy...
Wracamy na parking, gdzie czekamy na Bożenę i Maćka. Siedzimy sobie grzecznie przy garkuchni, kiedy widzimy jakiegoś białasa, który się prowokująco na nas patrzy. No to zagadnąłem. Polak. Z Olsztyna. Marcin, bo tak nam się przedstawił, przyjechał sam i sam podróżuje. Tyle, że bilety i spanie w hotelach sobie wcześniej pozałatwiał. Przyjechał tutaj, ale zaraz będzie jechał w Himalaje. Tam go ciągnie. Namówiliśmy go na jakieś żarcie, bo jak mówił - stołuje się w McDonaldzie. Zjadł i nawet przeżył. Mam nadzieję, że później też nic mu nie było...
Wreszcie doczekaliśmy się na drugą parę i mogliśmy jechać. I dobrze, bo przyplątała się żebraczka z dzieckiem i usiłowała wymusić jakieś pieniądze, pokazywała, że głodna. Chciałem kupić coś aby zjadła, ale tak to ona nie chciała. Inaczej ja nie chciałem. Kiedy się wreszcie namyśliła i zachciała jeść, to przyszli Maćki i ruszyliśmy...
Wracając do Jaipuru zatrzymujemy się przy Pałacu Na Wodzie. Wejścia nie ma, bo jest użytkowany przez właścicieli. Jezioro brudnawe, trochę straganów z pamiątkami i pełno żebrzących dzieciaków. Zostajemy dowiezieni do tzw. Miasta Małp i tam się rozstajemy z naszą drugą częścią ekipy. Oni tutaj byli poprzedniego dnia. No i bardzo dobrze, bo ich bezustanne trzeszczenie już zaczynało działać mi na nerwy. Jak można tyle mówić o niczym?!
Miasto Małp, to właściwie świątynka na wzgórzu. Tutaj jeszcze raz spotykamy Marcina. Razem oglądamy świątynię, małpy, kapłanów i panoramę Jaipuru. Z tej wysokości wspaniale wygląda...
W trójkę jedziemy (z "naszym" kierowcą, który czekał, logicznie myśląc, że jednak będziemy potrzebowali jakiejś podwody) do miasta na jedzonko. Jemy coś, co kosztuje 160 rupii od łba, ale daje się zjeść. Po jedzonku, Marcin idzie się powłóczyć po ulicach (chyba miał dosyć), a my jedziemy do Royal Gaitor (cenotafy królewskie). To była słuszna decyzja!!!
Cenotafy znajdują się na przedmieściu Jaipuru, przy wzgórzach. Kiedy podjechaliśmy, to czułem, jak oczka mi wyłażą jak u ślimaka. Jakby były na szypułkach. Stałem i ślepiłem na to Białe Cudo. Ludzi nie było, więc mieliśmy całość do swojej wyłącznej dyspozycji. W życiu nie wiedziałem, że można coś takiego zmajstrować. Chodziłem pomiędzy grobowcami, dotykałem kolumn, głaskałem białe, marmurowe rzeźby. Zachwyt, to mało powiedziane co czułem... Pozwoliłem sobie sforsować (nic nie wyłamywałem, samo puściło) drzwiczki zamykające wejście na schody i stamtąd mogliśmy ogarnąć całość. Ci ludzie nawet po śmierci chcieli się cieszyć...
To jest, jak dotąd, najpiękniejsza rzecz, którą w Indiach widziałem.
Wracamy do domu, czy jak kto woli do hotelu. Z tych wszystkich wrażeń idę się ogolić do przyhotelowego golibrody. Moment nieuwagi, nakremował mnie i wymasował. 100 rupii zamiast 20. Miejska dżungla. Cały czas trzeba uważać...