31.01 wtorek       01.02 środa

MIRISSA


Siedzę sobie na schodkach przy barku w Mirissie. Już po śniadaniu. Pani Ela zostawiła nas i poleciała szukać kwatery.

Autobus mieliśmy o 6.30 i nie było problemów z załadowaniem się do środka. Miejsca siedzące również złapaliśmy dosyć szybko.

Pani Ela miała z początku mały problem ze zrozumieniem, że autobus ma jechać w zupełnie inną stronę, niż ONA chce, ale jakoś jej minęło po krótkim dopytywaniu się miejscowych...

Większa część trasy biegła nadmorską drogą, więc mogliśmy sobie obejrzeć pozostałości po pamiętnym tsunami, które aż tutaj dotarło. Ruiny domów do dzisiaj straszą nad brzegiem oceanu...

Posiedziałem, wypaliłem papierosa, pooglądałem ludzi. Długo nie trwało, a Jaśnie Pani z uszczęśliwioną miną do nas dotarła. Ma kwaterę!

Idziemy. Po drodze okazuje się, że nie jest, to ta kwatera, którą oglądała, tylko trochę dalsza. U Dziadka.

Pokój, jak pokój, tylko łóżko takie wąziutkie. Będziemy musieli spać na boku...

Zwalam plecak do kąta i oglądam wnętrze. Może nie tyle wnętrze pokoju, co zawartość szufladek w komódce. Dzięki temu uratowałem życie jaszczurce, która nie wiedzieć jak i kiedy wlazła do jednej z szuflad.

Kiedy wysunąłem, wyskoczyła na mnie. Jestem sprawnym człowiekiem! Myślę, że mógłbym jeszcze startować w zawodach skoków wzwyż (dla seniorów)... To było lepsze od mocnej kawy... Jaszczureczka również była szczęśliwa (chyba) i zaraz pobiegła na ścianę polować na bzyki.

Szybko się poprzebieraliśmy i na plażę! Nad ocean!

Na plażę nie jest daleko. Małym problemem jest tylko wejście na teren plaży. Wzdłuż drogi stoją hoteliki, które szczelnie zabudowały cały brzeg. Nie znając zwyczajów szukamy przejścia, które wreszcie znajdujemy przy mostku, biegnącym nad ściekiem, czy strumyczkiem. Wchodzimy!

Jest piękna, słoneczna pogoda, więc właściwym jest się wypławić w oceanie...

Znajdujemy miejsce, gdzie jest nieco cienia padającego od rosnących palm i do wody!

— Kochanie. Czy masz drugą parę okularów? — pytam się Pani Eli, delikatnie usiłując zwrócić jej uwagę, że nie będzie dobre kąpanie się w okularach przeciwsłonecznych.

— Mam! Zresztą one mają sznureczek i zatrzymają się na na szyi, jakby co... — czasami tłumaczenie, nie ma sensu.

No i poszła w okularach. Zaraz zresztą wróciła. Zła na falę, która ją przykryła i troszkę poszarpała. Pochodziliśmy po brzegu w nadziei, że może wyrzuci te okulary, ale gdzie tam... Tyle, że było bardzo przyjemnie brodzić w ciepłej wodzie...

Robimy sobie przerwę na obiad i wracamy do naszej noclegowni. Między innymi po okulary. My robimy sobie sjestę poobiednią, a Wienio idzie na plażę.

Krótka drzemka dobrze robi. Na szare komórki również. Zaczynają działać. Oboje dochodzimy do wniosku, że wyrko jest przystosowane dla dwóch osób. Trzecia, to już tłok! Jedną noc można jakoś przekoczować, ale dłużej nie damy rady... Szczególnie ja, śpiący w środku...

Idziemy szukać czegoś innego.

Odwiedziliśmy kilka hotelików, ale ceny były nie na naszą kieszeń. Tam, gdzie były, to już ktoś był przed nami.

Na ulicy spotykamy Wienia, który ma nową pasję – kąpiel w oceanie.

Przynosi nam szczęście. Znajdujemy pokój w hotelu położonym nad samą wodą. Trzy łóżka! Obok knajpka, gdzie dają jeść i pić. Cena o 50 rupii wyższa od „dziadkowej”. Z miejsca rezerwujemy i płacimy za resztę pobytu.
Z tej uciechy wskakujemy do wody, aby emocje opadły...

Mamy dużo czasu do wieczora, więc kąpiele przerywamy sobie spacerem po brzegu Wielkiej Wody. Trzeba brodzić nad samą wodą, bo słoneczko całkiem mocno nagrzewa piasek.

Dochodzimy do końca plaży. Tutaj zaczynają się skałki. Woda płytka i można sobie pooglądać kraby wygrzewające się na wystających skałach.

Chodzę i szukam jeżowców, bo chciałbym zobaczyć, jak to-to wygląda w naturze, ale poza kilkoma krabami, które uciekają, kiedy się zbliżam, żadnej tutejszej fauny wodnej nie odnajduję.

Wracając spotykamy sprzedawcę muszelek. Pięknych muszelek. Zawsze chciałem takie mieć. Nie bardzo wiem po co, ale chciałem. No i po długim (ale nie za bardzo) targu – mam! Do pełnego szczęścia potrzeba by mi było jakiegoś dzieciaka, któremu pomógłbym budować zamek z piasku... Nie można, jednak mieć wszystkiego...

Zadowolony, ale nie do końca, idę uczcić zakup do knajpki. Colą. Colą, bo jeszcze nie czas. Jeszcze trzeba się popławić. Pijąc zimną colę na tarasie knajpki przynależnej do „naszego” od jutra hoteliku, przyglądam się, jak baraszkują w wodzie turyści. Fale są czasami duże. Nawet bardzo duże. Podziwiam, jak para kąpiących się, wskakuje w nadchodzącą falę, nie czekając na jej załamanie. Zachciało mi się zrobić, to samo!

— Wieniu! Idziemy? — głupie pytanie, bo Wienio najchętniej nie wychodziłby z wody.

Aby dojść do odpowiednich fal, trzeba przejść najpierw przez kipiel, a później walcząc z wstecznym prądem wytrzymać kilka uderzeń niezbyt dużych fal.

Fale nie są jednakowe. Jest kilka mniejszych, później przychodzą większe. Usiłuję liczyć, czy się sprawdza, to powiedzenie o dziewiątej fali, ale że mnie troszkę zmywa, to gubię kolejność. Coś w tym, jednak jest, chociaż niekoniecznie musi być dziewiąta.

Bawimy się z Wieniem doskonale! Co i rusz przychodzi góra wody i huśta nami, jak na wielkiej huśtawce. Przy takich falach, należy wyczuć odległość, aby trafić na dobry moment.

Stoję sobie w wodzie po kolana (cofnęła się) i czekam. Fala będzie duża! Jest duża! Bardzo duża!!!

Zwątpiłem. Rezygnuję z bujania się. Chcę na brzeg!

Nie należało tego robić. Nie należało odwracać się do fali tyłem i uciekać. Trzeba było zanurkować. Wskoczyć w środek. Wbić się!

Woda lecąca z około trzech metrów wcale nie jest, jak woda. Ma twardość i siłę.

Tak sobie myślę, kiedy poniewiera mną po dnie. Nie wiem, gdzie jest góra, gdzie dół. Chwilami nie wiem. Bo chwilami, kiedy szoruje mnie po piasku, to bardzo dobrze wiem. Tyle, że szoruje raz bokiem, raz głową. Przybrałem pozycję embrionalną, co było tym łatwiejsze, że trzymam gacie, w których się kąpałem, a które, jakimś sposobem zsunęły się na łydki. Wiem, że nie wolno mi puścić, bo będą problemy z wyjściem, a druga myśl, to jak długo człowiek może wytrzymać bez powietrza. Nawet nie jakiś człowiek, tylko JA! Wszystko wydaje się trwać w nieskończoność. Zaczyna mi brakować powietrza, a cały czas mną przewraca i szoruje.

Kiedy przestało mną szorować, otwieram oczy i widzę niebo. Leżę na plecach w wodzie po kolana, nadal w pozycji embriona. Szybko podciągam niewymowne i wstaję. Mam chwilowo dosyć. Dochodzę do wniosku, że na dzisiaj już dosyć wrażeń i wychodzę na brzeg. Do knajpki. Na piwo.

No i sobie posiedzieliśmy, na tym piwku. Kiedy zaczęła się robić szarówka i na plażę wypełzła policja (chyba sprawdzali, czy ktoś nie nocuje), poszliśmy do naszego domu.

Po piwku spało się w miarę dobrze, tyle, że na boku. Łóżko było, jednak nieco za wąskie.

Z samego rana pożegnaliśmy „Dziadka”, który zaproponował lepszy pokój, byleśmy zostali. Ciekawe, dlaczego tego wczoraj nie zrobił? Jego strata, jakoś mi go nie żal, że nie zarobił...

W nowym miejscu szybciutko się rozkładamy. Mamy trzy łóżka! Jedno szerokie – dwuosobowe i pojedyncze. Jak dobrze!!!

Po ostatniej nocy, jesteśmy nieco zmęczeni, więc odkładamy wyjazd do Galle na jutro. Dzisiaj Odpoczywamy nad wodą. Całkowite nieróbstwo. Spacery, kąpiele i pławienie. Picie coli (piwo, coś po wczorajszym – nie idzie) i jedzenie w hostelowej knajpce.


02.02 czwartek

GALLE

Po wczorajszym dniu, który spędziliśmy na leniuchowaniu, jesteśmy wypoczęci i w pełni sił. Skoro świt, tak koło siódmej, wstajemy i po porannej kawie, idziemy do autobusu.

Nie jest źle! Ludzi, co prawda sporo, ale jest to autobus, który zatrzymuje się na każdym przystanku, więc rotacja duża i szybko znajdujemy sobie wygodne miejsca siedzące.

Do Galle nie jest daleko i szybko dojeżdżamy. Po dziewiątej jesteśmy na miejscu.

Z dworca autobusowego, jest blisko do murów tej XVII-to wiecznej duńskiej twierdzy. Zanim idziemy na zwiedzanie, Pani Ela usiłuje wydać pieniądze w miejscowych sklepach, wychodząc z założenia, że tutaj będzie taniej. Nie jest.

Przegryzamy maleńkie co-nieco w miejscowej garkuchni i zbieramy się na zwiedzanie.

Idąc w stronę umocnień, zachodzimy do punktu informacji turystycznej, gdzie dostajemy mapkę miasta. Nie jest duże i można je swobodnie przejść w jakieś 3-4 godziny. Z odpoczynkami. No, to idziemy.

Pod murami dzieciaki, w białych mundurkach, ćwiczą pod takt orkiestry paradę – niedługo pełnia, a wtedy święto. Jest jeszcze rano, więc słońce dopiero ma zamiar nabrać mocy i tak bardzo nie przeszkadza.

Kiedy minęliśmy bramę, od razu skręcamy na prawo. W stronę wieży z zegarem. Idziemy na przełaj przez wysoką trawę. Ja pierwszy. Słyszę jakieś szuranie w chaszczach, więc aby rozbawić towarzystwo – ostrzegam:

— Chyba widziałem węża — mówię. Przecież nie powiem od razu, że kobrę, bo za grubymi nićmi szyte.

Towarzystwo się troszkę rozbawiło. Byli tak rozbawieni, że nie miałem serca im mówić, że tylko żartowałem... To było lepsze niż duża, mocna kawa! Na murach jesteśmy 10 minut po przekroczeniu bramy.

Przyjemnie jest chodzić po murach, patrzeć z góry na ocean. Słoneczko mocno zaczyna przygrzewać, więc jeszcze przyjemniej było wejść pod drzewa, usiąść na ławeczce i napić się.

Opróżniam kokosa delektując się słonawym płynem. Odzyskuję siły.

Kiedy ja się delektuję, Wienio i Pani Ela robią zakupy. Szczególnie Wienio. Chce kupić rzeźbę rybaka na drzewie. Ponieważ nabrałem sił, więc odciągam go od sprzedawcy. Wienio jest trochę nieszczęśliwy i lekko protestuje.

— Daj spokój, posiedź spokojnie, to sam przyjdzie, jak przemyśli sprawę. — mówię.

— A jak nie przyjdzie? — Wienio ma wątpliwości — bo to by mi pasowało w pokoju. I żona będzie zadowolona... — bardzo chce kupić.

— Zawsze możesz wrócić. Poczekaj trochę, jak nie przyjdzie, to pójdziesz do niego — tłumaczę.

Przetrzymaliśmy sprzedawcę! Podchodzi. Z nieszczęśliwą miną zgadza się na naszą cenę. Tak jakoś dziwnie się na mnie patrzy. Chyba mnie nie lubi. Dobrze, że tutaj nie mieszkamy...

Pani Ela nic nie kupiła. Tylko pooglądała. No i bardzo dobrze...

Zadowoleni idziemy dalej. Mijamy latarnię morską, która jest zamknięta na wielką kłódkę. Nie da rady wejść. Wreszcie trafiamy na, po naszemu – rynek, gdzie znajduje się siedziba władz miasta.

Jest wszystko, co potrzebne do funkcjonowania miasta. Ratusz, sąd, policja.

O tym, że jest sąd dowiadujemy się dosyć szybko od policjanta, który międzynarodowym znakiem nas ucisza. Rozprawy odbywają się na parterze budynku, w którym dla ochłody włączona jest klimatyzacja miejscowa – pootwierane są okna na oścież.

Już po cichutku skręcamy w boczną uliczkę. Słońce grzeje, więc z zadowoleniem wchodzimy do „muzeum”.

Wejści9e bezpłatne. Tak się zastanawiam, dlaczego „free”... Tutaj za wszystko trzeba płacić. Ale, jeżeli można coś pooglądać za „free”, to z przyjemnością obejrzę. Zaraz przykleił się do nas jakiś starszy facet, który zaczął nam pokazywać i objaśniać co widzimy w gablotach. Paskudnie jechało mu z buzi, szczęśliwie znałem formułkę:

— I don't speak English, my wife does. — zrozumiał.

Przykleił się do Pani Eli i nie odstępował na krok, cały czas coś do niej mówiąc.

To muzeum troszkę przypominało antykwariat w Arequipie. Też „mydło i powidło”. Niektóre rzeczy nawet ciekawe. Szczególnie podobała mi się prezentacja haftowania i szlifowania kamieni szlachetnych.

Wreszcie się wyjaśnia o co w tym wszystkim chodzi! Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Muzeum kończy się sklepem z wyrobami jubilerskimi. Nawet ładne. Niektóre nawet bardzo ładne. Ceny również. Wyższe niż w Europie. Z miejsca przestaje mi się podobać. Wychodzimy.

Chodząc po uliczkach widzę takie same rzeźby rybaków, jakie kupił Wienio. Cena za to trzy razy wyższa. Chyba, ten co nam sprzedawał, był „desperado”...

Powoli zmierzamy do dworca autobusowego. Nad brzegiem oglądam sprzedawane przez rybaków świeżutkie ryby.

Do odjazdu jest jeszcze trochę czasu, więc zachodzimy do garkuchni na sok. Jest zimny i mokry!

W Mirissie szybko się przebieram i do wody! Jutro do Colombo, więc trzeba na zapas się wymoczyć, aby dobrze pamiętać.

Fale są całkiem niezłe, więc chyba długo będziemy wszyscy pamiętali kąpiel. Ja przynajmniej do czasu, aż mi się zagoi bok otarty o dno i zejdzie guz, który mi wyrósł, kiedy fala usiłowała mnie utłuc.