29.01  niedziela

Tissamaharama

Ciężko wstać! Jest kilkanaście minut po piątej. Autobus mamy koło 6.30 , więc trzeba się zwlec, wypić kawkę i zacząć funkcjonować.

No to zwlekamy się, pijemy kawę i funkcjonujemy. Jest jeszcze szarówka i wszystko pozamykane. W hostelu. Drzwi na taras również, więc nie ma picia kawy z widokami na góry.

Piję w pokoju darowując sobie porannego papierosa, a właściwie, to przenosząc jego wypalenie na późniejszy termin. Niestety, albo i stety, jestem w mniejszości, więc muszę się dostosować do pozostałych, którym ten aromatyczny dymek niemiłosiernie śmierdzi...

Pakujemy, to co nie zostało spakowane i załadowane do plecaków i cichutko wychodzimy na zewnątrz. Cały hostel jeszcze śpi.

Przystanek autobusowy jest zaraz przy naszym miejscu noclegu, więc nie trzeba daleko chodzić. I bardzo dobrze. Mam swoje kilka minut. Na papierosa.

Siedzę sobie na kamieniu i zanieczyszczając (jak mówi Jaśnie Pani) świeże, poranne powietrze, obserwuję przystanek, na którym ma się zatrzymać „nasz” autobus. Nie wygląda, to najlepiej. Zaczynają się schodzić miejscowi, pojawiła się czwórka białasów... Będzie ciężko...

Szczęśliwie miejscowi wsiadają nie do „naszego” autobusu. Pozostają białasy. Nie podobają mi się. Widać, że zaprawieni w bojach przy zdobywaniu wolnego miejsca. Przeciwnika trzeba poznać, więc podchodzimy. Polacy! Jak miło!

Grupa szczecińsko-kołobrzeska. Bardzo sympatyczni. Od pierwszego spojrzenia mi się spodobali!!! Tylko rzuciłem okiem i już wiedziałem, że swoi! To niemożliwe, abym coś innego myślał!

Wreszcie podjeżdża „nasz” środek lokomocji. Załadowany. Nasza siódemka jakoś się mieści. Toboły zwalamy z przodu, koło kierowcy i rozstawiamy się, tak aby być pierwszym, w razie zwolnienia się miejsca.

Po dwóch godzinach jazdy, kierowca robi przerwę techniczną. Można skorzystać z toalety, coś kupić do jedzenia, usiąść na murku i dać nogom odpocząć...

Żadne z nas nie zdobyło miejsca. Lankijki zajmują wszystko co się zwalnia. Materializują się na siedzeniu, tuż przed jego zajęciem przez któregoś z nas.

Pocieszam się, że już niedługo wysiadamy. Pozostała czwórka jedzie nad ocean, więc mają dłuższą drogę.

Po następnej godzinie jazdy mijamy jakieś miasteczko. Patrzę się na napisy przy sklepikach i mam niedobre przeczucie. Pani Ela mówiła konduktorowi, gdzie chcemy wysiąść, ale jakoś tak niezbyt dowierzam ich pamięci.

– Ela! Spytaj się, czy pamięta, gdzie ma nas wysadzić! – krzyczę przez autobus.

Ela się spytała. Przejechaliśmy.

Wysadzają nas na jakimś rozdrożu, pokazując w którym kierunku mamy się udać.
Szczęśliwie, niedaleko widzimy tuk-tuka. Za 350 rupii obiecał nas dowieźć do Tissamaharamy.

No i dowozi. Do samego hostelu, w którym zostajemy.

Po drodze zadzwonił po znajomego, z którym uzgodniliśmy, a właściwie, to pani Ela uzgodniła, jutrzejszy wyjazd do Yala Park na safari (285 $ za trzy osoby).

To co najważniejsze – załatwione, więc możemy pójść coś zjeść. Turystów tutaj nie widać, więc ceny nie są zbyt wygórowane. Za obiad z colą płacimy 600 rupii. To niedużo w porównaniu z innymi miastami...

Po drodze do hostelu kupujemy troszkę wiktuałów na kolację i jutro. Łakomczuch kupuje również orzeszki ziemne. Zostawiamy to wszystko w pokoju (poza orzeszkami) i idziemy na spacer nad jezioro.

Jezioro jest położone jakieś 10 minut drogi od naszego hostelu. Idzie się dobrze, najczęściej w cieniu. Jezioro wygląda mi raczej na staw, bo położone jest wyżej. Jakiś metr nad polami. Od pól odgradza je nasyp na którym poprowadzona jest droga. Dosyć często użytkowana przez miejscowych, którzy śmigają obok nas wzniecając tumany kurzu. Szczęśliwie wieje lekki wiaterek od jeziora, więc możemy się odpowiednio ustawić, aby nie było to uciążliwe.

Mijający nas Lankijczycy machają do nas i pozdrawiają. Odmachujemy.

Mieliśmy zamiar się wypluskać i rozglądamy się za jakąś plażą, miejscem do kąpieli...

Nic takowego nie ma i raczej nie widać, aby dalej coś takiego istniało...

Pozostaje nam podziwianie przyrody. Ptaków. Okolicy.

To jest przedsmak tego, co będziemy jutro oglądać. Przynajmniej tak myślę.

Ptaków tutaj mnóstwo. Co i rusz widzę jakiegoś kolorowego przedstawiciela tego gatunku zwierząt.

Udaje mi się na kwitnącym krzaku wypatrzeć malutkiego koliberka (tak myślę, że to koliberek), który dobiera się do kwiatów. Przelatuje od jednego kielicha do drugiego, a na pierwszy rzut oka wygląda, jak wielki, granatowy motyl (kiedy leci, bo jak przysiądzie, to po prostu 1/3 wróbla)...

Większość ptaków jest długonoga, przystosowana do brodzenia po wodzie. Chociaż widzę, że większość zamiast brodzić, chodzi sobie po okrągłych liściach lotosu, które pokrywają powierzchnię jeziora. I te kolory! Kolory są wyraziste, ostre, inne niż u nas w kraju. Takie ptasie ZOO w naturze.

Trochę czujemy się zmęczeni, dzisiejszym dniem i potrzebujemy krótkiego odpoczynku. Znajdujemy miejsce pod wielkim drzewem, gdzie można sobie posiedzieć.

Wienio od razu włazi na rozwidlenie konarów, skąd ma dobry widok na okolicę. My siadamy na wielkim korzeniu, nad brzegiem kanałku odprowadzającego wodę z jeziora. Chrupiemy orzeszki, rzucając łupinki do przepływającego strumyka, patrząc się, jak wirują w nurcie... Podziwiamy widoki.

Z jednej strony pole ryżowe, na którym widać pracującą kobietę, z drugiej jezioro i zarzucający sieci rybak.

Rozciągnął sieć na wodzie, niedaleko zarośli, a następnie wiosłem wali w wodę, aż bryzgi idą, płosząc ryby. Czekam z ciekawością na wyniki. Długo nie czekałem, raptem kilkanaście minut. Kiedy zaczął wybierać sieć liczę zaplątane w okach ryby. Doliczyłem się czerech. Marnie, ale może gdzieś dalej będzie lepiej?

Z pola wraca pracująca tam kobieta. Starsza, widać, że zarobiona. Pani Ela częstuje ją orzeszkami. Wsypuje trochę do nadstawionych dłoni.

Jak mało potrzeba, aby drugiego człowieka uszczęśliwić... Te oczy... Twarz, która w mgnieniu oka zmieniła się, jakby rozświetlona słońcem... Biedny człowiek, który dostał od innego człowieka coś za nic... Za to, że jest...

Kobieta chowa orzeszki na dno torby, którą ma zwieszoną przez ramię. Na później. Panią Elę też ruszyło. Spogląda na mnie. Rozumiemy się bez słów. Kiwam głową.

I tak torebka orzeszków ziemnych zmieniła właściciela.

Do tej pory prześladuje mnie obraz kobiety w Varanasi, której pożałowałem parę rupii na przetrwanie. Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą - słowa księdza Twardowskiego można strawestować: Śpieszmy się dawać szczęście ludziom, tak niewiele, to kosztuje...

Odpoczęliśmy i idziemy dalej. Chcemy dojść do jakiejś drogi, która doprowadziłaby nas do szosy, którą widzimy za polami ryżu. Niestety, wszystkie odgałęzienia prowadzą do domów. Jezioro zakręca i oddala nas od szosy. Słonce praży, bo i ochraniająca nas od słońca roślinność zanikła. Wracamy.

Zmordowani docieramy do naszego hostelu. Jak dobrze, że jeszcze mamy kawę!

Po kawie świat wydaje się piękniejszy. Mamy siłę na zwiedzanie miasteczka.

Hostel znajduje się niedaleko głównej drogi, która przecina miasto. Wychodząc z „naszej” uliczki skręcamy w prawo. Idziemy do „centrum”. Jaka dumna nazwa!

Jak „centrum”, to i targ. Dzisiaj niedziela, pełno sprzedających i kupujących. Chodzę po targu i oglądam co mają na sprzedaż. Jest wszystko! Ubrania, warzywa znane mi i nieznane, owoce, ryby suszone i świeże...

Widać, że większość sprzedających przyniosła nadwyżki ze swojego ogródka. Trafiają się i handlarze, ale nie ma ich zbyt wielu. Dominuje raczej detal, niż hurt.

Przy placu targowym, wzdłuż ulicy zwiedzamy stragany z ubraniami. Pani Ela chce kupić dla „dziecka” koszulkę. Z napisem „SRI LANKA”. Znalazłem piękną koszulkę z napisem „GERMANY”, nie została zaakceptowana, nazwa kraju Jaśnie Pani nie odpowiadała... Nie, to nie!

Wienio, który razem z nami oglądał koszulki, dał się ponieść szałowi zakupów. Kupił sobie sarong. W słonie. Powiedział, że będzie nosił w Polańczyku. W gorące dni.

Po tym pracowicie spędzonym dniu siadamy na tarasie w naszym aktualnym domu. Podziwiamy jaszczurki łażące po suficie i pracowicie wyłapujące przeróżnej maści bzyki. Pani Ela uznaje, że dobrze by było zakończyć dzień łykiem „Żołądkowej gorzkiej”.

Kiedy wróciła z pokoju, to bardzo brzydko mówiła. Bardzo! Takie słowa w jej pięknych usteczkach...

Wienio również zaraz pobiegł sprawdzić swoje rzeczy.

Ja nie mam po co, bo co miałem, to zużyłem wcześniej...

Straty po Elli: dwie buteleczki wspaniałej wódeczki, którą Jaśnie Pani NAM żałowała i jeden sandał trekingowy, który Wienio, jak sam się przyznał zostawił pod łóżkiem.

Mój wniosek: należy wypijać, jak najszybciej, to co ma się do wypicia, aby później nie ukradli (Pani Ela) i nie rozrzucać swoich rzeczy po całym pokoju (Wienio).

Swoje wnioski, jednak przekażę później, bo atmosfera jakaś taka się zrobiła, że raczej nikt nie chciałby (chyba) słuchać głosu rozsądku... Idziemy spać.


30.01  poniedziałek


Jaśnie Pani zarządziła pobudkę na godzinę 4.15, co według mnie jest grubo za wcześnie. Nie dyskutowałem, jednak wczoraj, bo po odkryciu braku w swoim plecaku, zrobiła się jakaś taka nerwowa...

Jako Główny Budziciel – budzę towarzystwo. Niesporo im idzie to wstawanie, oj niesporo... Pocieszam, że wyśpią się w drodze do Yala Park, ale słyszę w odpowiedzi tylko jakieś warknięcia i pojękiwania (na zmianę), jakby to była moja wina!

O piątej, kiedy już wypiliśmy w spokoju kawę, podjechał samochód. Terenówka. Siadam tam, gdzie mi kazano (Pani Ela nadal nerwowa), to znaczy koło kierowcy, a pozostali ładują się z tyłu – na ławeczki. Jedziemy!

Do rezerwatu jest kawałek drogi. Jedziemy drogą mijając jakieś osady. Jest ciemnica. Niedaleko równika, więc dzień i noc sprawiedliwie są podzielone na połowę. Dzień się zacznie dopiero za jakąś godzinkę, może półtorej.

Samochód, to stary rzęch, ale jedzie. Czasami tylko coś tam zgrzyta w skrzyni biegów, ale, że kierowca mechanikowaty, więc na miejscu wszystko reperuje. Prawdę mówiąc, to w pewnym momencie, myślałem, że ze zwiedzania nici, ale jakoś sobie poradził.

Wreszcie dojeżdżamy do bramy Yala Park. Sporo samochodów już stoi, a ciągle dojeżdżają nowe. Zastanawiam się, jak my się tam pomieścimy? Będziemy jechać kolumną? No nic, jak mówią „pożywim uwidim”...

„Sprawa się sama rozwiązła”, jak mawiał komisarz Crusoe. Samochody się rozjechały po licznych dróżkach, którymi jest poprzecinany rezerwat.

Jest jeszcze szarówka, a już się zaczyna oglądanie zwierzaków. Pani Ela złapała szakala. Ja akurat majdrowałem przy aparacie, więc mnie ominęło. Na początek nieźle! Może będzie dobry dzień!

Czytałem kilka relacji ze zwiedzania i trochę się boję, że niewiele zwierzaków zobaczymy. Mamy, jednak piękną, bezchmurną pogodę, to może nam się poszczęści...

No i szczęści się! Jeżdżąc po dróżkach mamy okazję podziwiać faunę rezerwatu. Trafił się słoń zajadający liście z drzewa rosnącego nad jeziorkiem, bawoły, pasące się w stadzie, paw dumnie rozkładający ogon... Są zwierzaki!

Kierowca za każdym razem, kiedy coś zobaczymy, telefonuje do swoich kolegów i zwołuje ich w to miejsce. Również i on odbiera telefony od innych.

Dojeżdżamy do drogi, gdzie stoi kilka samochodów. Podobno widziany był tutaj kotek. Duży kotek. Leopard.

Podjechaliśmy cichutko, aby nie spłoszyć zwierzaka i czekamy, kiedy się objawi. Wreszcie, któryś z kierowców zaczął pohukiwać. „Nasz” kierowca mówi, że takie odgłosy wydaje jakiś ptak, którego te koty bardzo lubią. Jeść lubią.

Długo nie czekaliśmy. Wyłonił się z zarośli. Spojrzał na nas, przechodząc przez drogę i zniknął w krzakach po drugiej stronie. Nie wyglądał na zadowolonego...

Znowu pohukuje...

Tym razem kotek wyszedł z tyłu kolumny. Myślałem, że koty mają trochę więcej rozumku. Jakiż zawód i zadowolenie, że głupi. Łaził tak z kwadrans naokoło naszej kolumny, szukając swojego przysmaku. Wreszcie, chyba dotarło do niego, że nic z tego i obraził się. Przestał wychodzić. Pojechaliśmy dalej...

Jedziemy dalej. Nad jezioro. Może będą krokodyle... Są, wylegują się na słoneczku. Niestety, dosyć daleko, więc wychodzę z samochodu i podchodzę bliżej. Kierowca coś mówi. Coś mówi, to niech mówi, pewnie ostrzega, ale ja uważam, nic mi nie będzie.

— Panie Piotrusiu, Pan mówi, że jak ktoś ciebie zobaczy, że wyszedłeś z samochodu, to on będzie miał duże nieprzyjemności. — Pani Ela przetłumaczyła.

Nie chcę, aby ktoś miał przeze mnie nieprzyjemności, wskakuję do samochodu. Szczęśliwie nikogo, poza nami, nie było...

Jadąc drogą, w pewnym momencie widzimy idącego środkiem słonia. Kierowca zjeżdża na pobocze i widać, że jest bardzo nieszczęśliwy, nie mogąc wjechać do buszu. Kładzie palec na ustach. Każe być cicho. Słoń przechodzi w odległości metra od nas. Kiedy minął samochód, nasz przewodniko-kierowca odetchnął z ulgą. Chyba się trochę obawiał...

Dojeżdżamy na miejsce śniadaniowe. Specjalnie przystosowane miejsce dla turystów. Nad oceanem. W takiej scenerii wszystko smakuje!

Po śniadaniu jeździmy po okolicy oglądając zwierzaki w ich naturalnym środowisku. Nasz kierowca ma wyjątkowe zdolności do wypatrywania zwierząt. Potrafi zobaczyć nawet dobrze ukrytą jaszczurkę (jaszczura – to chyba właściwsza nazwa, bo wielki) na drzewie. Ptaka ukrytego w liściach. Jest dobry, a nawet – bardzo dobry...

Zwiedzanie mamy zaplanowane na cały dzień, więc koło 14 robimy przerwę na obiad. Miejsce równie piękne, jak to nad oceanem, ale inne. Nad rzeką. Rzeczka niegłęboka, ale czysta. Oglądamy ryby pływające przy brzegu i małpy, które widząc nas zaraz przybiegły na żebry.

Spotykamy naszą znajomą Kasię, która znowu ma z kim pogadać w ludzkim języku... Szczególnie z Wieniem...

Kiedy troszkę pogadali i Kasieńka odjechała (ma safari na 4 godziny, czy jakoś tak – krótkie), dali obiad. Kurczaczek, sałatka, banan...

Siedzimy i jemy, a naokoło nas zrobiło się gęsto od żebraków. Jest nawet matka z dzieckiem podczepionym do brzuszka. Wyciągają łapki i proszą popiskując cichutko... No to się dzielimy...

Dzielimy się do momentu, kiedy któryś z kierowców nie zaczął krzyczeć. Małpy uciekły. Wyjaśniono nam, że są niebezpieczne. Niebezpieczne dlatego, że jak się znarowią, to będą włazić do samochodów i wyciągać pozostawione tam rzeczy. Kiedy tak nam tłumaczono, widzę, że jedna właśnie siedzi w szoferce i przeszukuje wnętrze.

Pokazuję palcem, a kierowca się ogląda w kierunku pokazywanym. Złapał (kierowca) gałąź i pobiegł. Małpka już nie była miła. Delikatnie mówiąc, była trochę nieprzyjemna. Szczerzyła żółte zębiska i skrzeczała. Nie chciała wyjść z samochodu, ale po krótkiej dyskusji, popartej argumentem w postaci kija, uciekła na drzewo...

Po jedzeniu, niektórzy (kierowca) idą spać, a niektórzy (my) się włóczą po okolicy.

Mam okazję pooglądać wielkiego jaszczura. Pani Ela obejrzała sobie, jak upolował żabkę. Bardzo się darła (żabka), ale nie ma co się dziwić, każdy by się darł...

Kiedy oglądamy rzeczkę, jaszczurkę (czy co to tam było), rybki i drzewa, Wienio zawiera znajomość z małpami...

Bardzo się zdziwił, kiedy małpki zaczęły go atakować. Przecież tylko rzucał w nie patykami... Szczęśliwie go nie pogryzły. Tylko postraszyły. Więcej już nie zaczepiał. Nikogo.

Minęła sjesta, kierowca się wyspał, powoli zaczynamy się zbierać. Jak i inni biwakujący. Kiedy już siedzimy i jesteśmy gotowi do odjazdu, kierowca robi się nerwowy. Zaczyna szukać. Grzebie po kieszeniach. Przeszukuje samochód. Zgubił pieniądze. !00 $. To bardzo duża suma, jak dla niego.

Przeszukaliśmy okolicę, śmieci, chaszcze... Nic.

Jedziemy. Po drodze, nasz kierowca obdzwania innych wozicieli. Jakaż ulga! Okazało się, że kiedy sapał w samochodzie u kolegi, to tam się z kieszeni wysunęły. Od razu humor mu się poprawia! Widać, że czuje się jak by wygrał w totka! Swoją drogą – uczciwi ludzie. Dla swoich.

We wspaniałych humorach jeździmy po okolicy. Kierowca, co i rusz pokazuje nam zwierzaki, których byśmy nawet nie zauważyli.

Wreszcie trafiamy na żerowisko słoni. Wyglądają zupełnie inaczej niż w „Sierocińcu”.

Całe stado! Oddalone od nas o kilkadziesiąt metrów, chodzą po zaroślach i zajadają się gałęziami. Zatrzymujemy się i oglądamy. Słonie doszły do wniosku, że po drugiej stronie drogi, również są smaczne gałązki. I przeszły. Bardzo blisko nas.

Jedna słonica z małym nawet się troszkę zdenerwowała na Panią Elę, która wychyliwszy się z samochodu trzaskała jedno zdjęcie po drugim. Okazała swoje zaniepokojenie jeżąc włoski na głowie, wachlując uszami i grzebiąc nogą. Kierowca lekko zbladł i zaczął syczeć kładąc palec na ustach. Ucichliśmy. Słonica ze słoniątkiem powoli się oddaliła...

Słonie przeszły, a my jedziemy dalej. Oglądamy krokodyle, bawoły i rogacze ze wspaniałym porożem. Jednak, to wszystko nie przebija słoni.

Robi się późnawo, słońce chyli się ku zachodowi. Wracamy.

Wyjeżdżając z Yala Park zatrzymujemy się w przydrożnym sklepiku na colę. Taki krótki postój po przebytych wrażeniach. Widać, że to okolica rezerwatu, bo włóczą się półdzikie guźdźce. Jeden (właściwie, to jedna), wybrał sobie Wienia i żebrze. Niestety, nic nie mamy do jedzenia, więc po chwili odszedł szukać szczęścia w kupce odpadków za sklepikiem.

Droga do hostelu mija szybko. My jesteśmy szczęśliwi, bo zobaczyliśmy, zwierzaki na wolności, a kierowca, bo nie dość, że znalazły mu się pieniądze, to jeszcze dostał od Pani Eli dziesięć zielonych. Swoją wdzięczność wyrażał modląc się przy każdej przydrożnej gompie. Nie, nie... Nie zatrzymuje się. Puszcza kierownicę, składa dłonie i coś mamrocze pod nosem. Jemu też się udało...

O 18 jesteśmy w naszym tymczasowym domu. Przyszedł szef jednoosobowego biura turystycznego i wysłuchiwał naszych zachwytów. Przy okazji poprosił o zamieszczenie adresu poczty, co niniejszym czynię: abey_lalith@yahoo.com
(tel: 0094 0715934339)

Może, a nawet na pewno, jego samochody nie są najwyższej klasy, ale kierowca jest świetny!

Dowiedzieliśmy się również, że mieliśmy szczęście, bo była ładna pogoda i zwierzaki powychodziły na słoneczko.

Jutro do Mirissy!