MIHINTALE I SIGIRIJA

Spało się dobrze. O siódmej wstałem i zacząłem robić kawę.

— Bałaganiarze! Bajzel wszędzie! Wszystko porozrzucane! Nic znaleźć nie można! Wieniu! Masz zajmować 1/3 przestrzeni życiowej! Koło siebie! Nie w całym pokoju! — szukam łyżeczki do kawy. No i podnoszę ciśnienie śpiochom.

Wienio ma zwyczaj wywalania całej zawartości swojego plecaka i zajmowania całego wolnego miejsca. Dzisiaj nie mogę znaleźć łyżeczki i wyładowuję się na nim. Przeszukując leżące na stoliku rzeczy, zauważam, że łyżeczka leży tam, gdzie jej miejsce. To znaczy tam, gdzie ją położyłem.

Milknę i szybko robię kawę. Równie szybko ewakuuję się na dwór, aby sobie wypalić porannego papieroska i nie słuchać komentarzy. Zarówno jedno, jak i drugie ma cięty jęzor. I jakie złośliwe!!!

Po kawce i śniadaniu wyruszamy. Mamy zamiar pojechać do Mihintale autobusem, ale podjechał tuk-tuk i kierowca zaproponował podwózkę. Za 600 rupii. Wychodzi po 6 PLN-ów na głowę, więc zgadzamy się.

Niecała godzina jazdy. Wienio w środku, aby go nie zawiewało. Mniej chrycha i jak mówi, czuje się lepiej. No i bardzo dobrze!

Tuk-tukarz podwiózł nas pod samą świątynię. Pani Ela tłumaczy, że chcemy do hotelu, więc w ramach kursu podwozi nas pod hotel. Niedaleko. Nad jeziorem. Za 2500 rupii – 3 łóżka. Luksus!

Teren hotelu jest zadbany. Widać, że właściciel się stara. Nawet bardzo stara, bo para nowożeńców robi sobie zdjęcia w ogrodzie.

Zostawiamy plecaki i na piechotkę idziemy w stronę świątyni. To tylko ze dwa kilometry. Nie jest źle. Ciepło, tak ze 25 – 30 stopni. Słoneczko świeci, lekki wiaterek podwiewa. Można żyć.

Dochodzimy do schodów prowadzących na szczyt wzgórza. Trzeba wejść, jak się chce coś zobaczyć. To wchodzimy...

Wzdłuż schodów, po brzegach poprzysiadali żebracy. Są również sprzedawcy owoców. Pani Ela u jednego kupuje poćwiartowanego melona. Nie aby samemu wchłonąć. Nie! Nie! Dla zwierzaczków.

Na murku okalającym schody poprzysiadały małpki. Czekają. Na turystów. Może ktoś coś da? A jeżeli nie da, to może uda się coś ukraść? Może...

Jedna taka czekała i prawie jej się udało. Wymierzyła całkiem nieźle, ale Jaśnie Pani, akurat podniosła rękę do góry. Tą rękę z melonem. No i małpka spudłowała. Mnie również się prawie udało. O centymetry mój kapelusz minął małpkę. Jakiś taki odruch... Może i dobrze, bo jeszcze byśmy się pogryźli...

W sumie małpce się opłaciło, bo Pani Ela dała jej to, czego nie zdołała złapać...

Tuż przed samą górą, prawie u szczytu schodów ustawił się sprzedawca melonów. Ten miał oswojoną wiewiórkę, która została przez nas dokarmiona. Oczywiście, melonem kupionym u jej właściciela. Tworzyli dobrą wspomagającą się parę. Obydwoje bardzo zadowoleni, chociaż wiewiórka była bardziej tłusta...

Dochodzimy na samą górę. Przed wejściem na teren świątynny, należy zdjąć buty. Zostawiamy je na specjalnie zrobionym regale. Za wstęp, oczywiście należy zapłacić...

Boso jest troszkę niewygodnie, bo słoneczko już rozgrzało skałę. Dajemy jednak radę, szybko przebierając nogami. Wchodzimy na górującą nad terenem świątynnym skałę, skąd rozciąga się piękny widok na okolicę. Wejście jest nieco trudnawe, ale jakoś dajemy sobie radę. Zresztą są poręcze, dzięki którym łatwiej się wchodzi.

Warto było!!! Widok na okolicę jest piękny.

Po zejściu, co było trudniejsze od wejścia, idziemy na zwiedzanie innych miejsc. Trafiamy do starej świątyni, w której urzęduje mnich potrafiący mówić po angielsku. Trochę. Objaśnia, co widzimy, ale i bez jego objaśnień potrafimy rozpoznać Buddę. Z platformy przyświątynnej, która dochodzi do samej skarpy oglądamy panoramę okolicy. Można odpocząć w cieniu...

Powoli wracamy. Jeszcze Pani Ela usiłuje nakarmić małpkę kwiatkiem, ale nie spotyka się ze zrozumieniem. Duży plus, że nie została pogryziona (Pani Ela, nie małpa). Małpy, to mściwe zwierzaki...

Odbieramy buty i przy tym okazuje się, że przechowalnia jest płatna. Po 20 rupii. Facet wyciąga schowaną wcześniej tabliczkę i domaga się zapłaty. Dostaje 20 rupii i zostaje obsztorcowany przez Jaśnie Panią. Troszkę pokrzyczał, że jak się nie ma pieniędzy, to należy siedzieć w domu, a nie jeździć po Świecie, ale że rozumiała tylko Pani Ela i Wieniek, więc dalszej dyskusji nie było...

Jest jeszcze wcześnie. Południe. Idąc w stronę hotelu dochodzimy do wniosku (właściwie, to dochodzi nasza piękniejsza i lepsza część grupy), że jest jeszcze wcześnie, więc zdążymy obejrzeć Sigiriję.

Łapiemy autobus, który podwozi nas do drogi prowadzącej do ruin warowni. Konduktor mówi, że to niedaleko. Idziemy. Jest już koło 13, więc słońce zaczyna dawać się we znaki. Dobrze, że od czasu do czasu rosną drzewa dające cień. Po jakiś 15 minutach spaceru widzimy zabudowania. Pytamy się o drogę. Facet mówi, że do fortu jest 14 kilometrów i może nas podwieźć za 2500 rupii. Jaśnie Pani się wściekła!

Idziemy. Dojechał do nas jeszcze inny tuk-tukarz, który proponował podwózkę za 800. Pani Ela nadal wściekła! Idziemy. Ja się nie odzywam, bo kiedy widzę taką minę u mojej Kochanej Żony, to wiem, że lepiej niech mnie słoń zadepcze, niż miałbym się sprzeciwić! Wienio ze zdziwieniem wszystko obserwuje, ale również nie zabiera głosu. I słusznie.

Szliśmy jeszcze koło 10 minut, a Jaśnie Pani machała na wszystkie mijające nas samochody. Wreszcie jeden się zatrzymał. Zbawca!!! Po chwili siedzimy w klimatyzowanym wnętrzu wynajętego busa. Jak przyjemnie! Chłodniutko!

Bus wynajęła para Amerykanów mieszkających w Hongkongu. On Japończyk, ona Chinka. Pani Ela z nimi sobie gada, a ja obserwuję okolicę...

Jedziemy szutrową drogą, po której obu stronach rosną gęste zarośla. Czasami przejaśnia się i dżungla odchodzi dalej od drogi. Ciekawe jest to, że wzdłuż drogi są zasieki. No może za dużo powiedziane, nie zasieki, a pale z pociągniętym przewodem. Taki ichni „pastuch”.

Po angielsku niby nie umiem, ale załapałem, że jest tam coś napisane o słoniach i godzinie 6 po południu.

— Tam było napisane, że po 18 nie wolno chodzić tą drogą, bo wychodzą słonie – — wyjaśnia Pani Ela

No i już wszystko jasne! Teraz rozumiem, dlaczego chatki są pobudowane na drzewach... Aparat mam w torbie, ale przyrzekam sobie, że jak będziemy wracali, to te ciekawostki uwiecznię...

Wreszcie dojeżdżamy. To było faktycznie jakieś 14 kilometrów.

Idziemy do kasy, gdzie kupujemy bilety. Po 25$ za sztukę. Ale wejść i obejrzeć, może nie tyle trzeba, co należy.

Król, który to zamczysko pobudował bardzo się bał. (Nabroił i słusznie się bał. Zresztą marnie skończył, mimo strachu...) Tak się bał, że wybudował na szczycie góry niezdobyty zamek – pałac. Podstawę góry otoczył fosą, do której kazał wpuścić krokodyle. Teraz już ich nie ma, ale można sobie wyobrazić, jak było. Wszystko całkiem nieźle zachowane. Współczesnym dodatkiem jest wejście, gdzie sprawdzają bilety i metalowe drabinki, którymi trzeba się wspinać.

Przechodzimy przez fosę i wchodzimy na teren warowni. Ruiny są restaurowane, więc dobrze się idzie. Przeszkadzają tylko miejscowi przewodnicy, którzy na siłę chcą nas oprowadzać. Jakoś się od nich odganiamy, mówiąc, że nie mamy pieniędzy, bo jesteśmy biedni turyści.

Idąc do góry, zbaczamy nieco ze szlaku, aby obejrzeć Skałę Kobry. Rzeczywiście. Nawet nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby sobie kobrę wyobrazić... Czasami natura robi takie sztuczki. Przypomina mi się Wirakocza, którego twarz widać na skale koło twierdzy Inków Ollatamtambo .

Wchodząc, mijamy naskalne freski. Część, która nie uległa zniszczeniu pokazuje ich piękno. Podobne do tych z Indii. Ta kultura mocno oddziaływała na tutejszą. Były silne związki z Indiami. Nawet bardzo silne i siłowe...

Wreszcie dochodzimy do stóp (dosłownie) Bramy Lwa. Teraz tylko kawałek do góry i jesteśmy na samym szczycie! Słońce jest wysoko i grzeje całkiem nieźle. Dobrze, że powiewa wiaterek, to nieco chłodzi. Chodzimy po ruinach i oglądamy to, co oglądał król Kasyapa.

Po krótkim odpoczynku w cieniu drzewa, wracamy na dół. Prawie 200 metrów po schodkach. Schodzi się o wiele łatwiej niż wchodzi. Przynajmniej nam. Schody są wąskie, ale dwie osoby mogą obok siebie iść, a przynajmniej mijać tych, którzy są powolniejsi.

Przed nami, powoli schodzą przedstawiciele Żółtej Rasy. Koreańczycy, albo Japończycy. Idą powoli trzymając się poręczy. Z początku, grzecznie mówię „exuse me”. Słabo działa. Bardzo niechętnie dają miejsce. Zacząłem trąbić.

  —  TUUUDUT !!!   TUUU !  TUUUDUT !!! — całkiem głośno... Z miejsca było wolne!

  —  Exspres Europa !!! — usłyszałem. No cóż, każda nacja ma inne zachowania i temperament...

Wreszcie docieramy na dół. Jest już późnawo, więc powrót pieszo przez „słoniową” drogę raczej nie wchodzi w grę. Szukamy podwózki. Z tym nie ma problemów, bo tuk-tuki stoją przed podejściem.

Pani Ela umawia się z jednym, że dowiezie nas do przystanku, gdzie możemy wsiąść w autobus i dojechać do Mihintale. Za 600 rupii. No, to jedziemy...

Pojechaliśmy. Inną drogą niż przyjechaliśmy. Facetowi nie chciało się jechać po dziurach, więc dowiózł nas do szosy i usiłował się pozbyć. Fotek nie zrobiłem, a Pani Ela znowu się wściekła. Z dziesięć minut trwała dyskusja, zanim tuk-tukarz zdecydował się dowieźć nas do bardziej cywilizowanego miejsca. Za bardzo, to nie miał wyboru, bo gdyby nie chciał, to nici z pieniędzy.

Teraz tylko jeden autobus, którym dojeżdżamy do rozjazdu. Dziesięć, czy piętnaście minut czekania i drugim jedziemy do domu. Jest już szarówka, kiedy jesteśmy na miejscu. Obiadokolacja w miejscowej garkuchni za 600 rupii (3 osoby) i możemy iść do hotelu.

Miejsce jest takie przyjemne, że decydujemy się na „wieczorne Polaków rozmowy”... Na patio są stoliki, przy których można usiąść. Można sobie posiedzieć i pogadać. Komary nie gryzą, bo co się uaktywnią, to zaraz również się uaktywnia nietopeterek i je wyżera.

Siedzimy i gadamy do późna...