ANURADHAPURA

Wreszcie o 4 rano jesteśmy na miejscu. Wysiadamy z pociągu i oddajemy bilety przy wyjściu z peronu. Tutaj taki zwyczaj. Przed wejściem na perony siedzi „peronowy” i sprawdza, czy ma się ważny bilet. Przy wyjściu zabierają te bilety. Aby było ciekawiej, to innymi drzwiami się wchodzi, a innymi wychodzi.

Usiadłem sobie na krawężniku przed dworcem i palę zasłużonego papieroska. Pani Ela gania po tuk-tukarzach i szuka takiego, z którym mogłaby się dogadać. Nie dała mi dopalić. Bardzo jej się spieszyło. Dba o zdrowie męża!

Ładujemy się. Plecaki z tyłu, Jaśnie Pani z jednego brzegu, ja z drugiego, a zakatarzony Wienio w środku. Aby go nie przewiało, to jeszcze dajemy mu na kolana plecaczek. Mówi, że już się całkiem nieźle czuje, ale myślę, to ze strachu, kiedy wysłuchał mojej propozycji o jego dwudniowej przerwie w podróży na rekonwalescencję. No, zobaczymy...

Tuk-tukarz wozi nas po okolicznych hotelikach. Wszędzie zajęte. W jednym proponowano nam za 2 tys. rupii pokój na cztery godziny. Darowujemy sobie. Wreszcie dowozi nas, gdzieś na skraj miasta. Trafiamy tam, gdzie nas przyjmują. Za 2500 (75 PLN).

Nie jest dobrze. Dwa łóżka...

Śpimy do ósmej. Pierwszy wstaję, bo przecież trzeba zrobić Jaśnie Pani kawę, jeżeli mamy gdzieś pójść! Robię od razu trzy. Hurtem. Zapach się rozchodzi po pokoju i śpiochy zaczynają wstawać. Wychodzę na papierosa na zewnątrz i zawieram znajomość z jednym z mieszkańców. Wiewiórka. Obłaskawiona. Młoda. Ciekawa wszystkiego. Mnie również. Połaziła po mnie i po zapoznaniu poszła gdzieś za swoimi sprawami...

Dołączam do pozostałych na śniadanie. Przegryzamy maleńkie co-nieco z naszych zapasów i w drogę!

Na ulicy trafia nam się tuk-tuk. Od słowa, do słowa i godzi się na obwózkę nas po okolicy za 1 tys. rupii. Muzułmanin. Żonaty i dzieciaty, więc nie będzie się wysadzał...

Najpierw do jednej świątyni buddyjskiej. Przed wejściem na teren zdejmujemy buty, które zostawiamy przy budkach strażników. Dalej boso. Trzeba szukać ocienionych miejsc, bo słoneczko zaczyna grzać. Ale, jak się szybko przebiera nogami, to ujdzie...

Teren świątynny jest rozległy. Przy każdym starym drzewie kaplica, gdzie wierni się modlą. Przy gompie mnich żebrze, a koło niego kotek, z którym się zaprzyjaźniłem. Zwierzaki są ufne, bo większość ludzi, to buddyści – wegetarianie. Pani Ela również się zapoznała. Jakoś tak lubi się fotografować z ludźmi, nad którymi wystaje. Mniszki są o ponad głowę niższe od niej.

Ludzie tutejsi bardzo życzliwi, nie robią żadnych problemów z fotografowaniem, wręcz proszą o to. Tak, jak ta rodzina na podwórzu świątynnym...

Rikszasz zawiózł nas do ruin starej stolicy. Po drodze zajechał pod szkołę, do której uczęszczają jego dzieci. Pomachały nam na powitanie. Wysłuchały zaleceń ojca, że mają na niego czekać i pomachały na pożegnanie.

Ruiny znajdują się nad jeziorem. Pięknie położone. Kiedyś musiało być pięknie. Zresztą i teraz jest miło. Sporo drzew dających cień, dzikie pawie drące dzioby na potęgę i ruiny, po których sobie spacerujemy.

Było pięknie do czasu, kiedy nie wyszliśmy na bardziej, przez turystów uczęszczane szlaki. Tam dopadli nas handlarze.

Wieniek zainteresował się kamiennym słonikiem. Takim, którego można sobie postawić na biurku, czy szafce i mieć nadzieję, że przyniesie szczęście.

Na razie, to było nieszczęście. Słonik mu się podobał i pokazał sprzedającemu, że mu się podoba. Niby jego pieniądze i jego sprawa, ale, jak usłyszałem, że ma zapłacić 30 $, to mnie poniosło. Jestem niespotykanie spokojnym człowiekiem, więc tylko troszkę pokrzyczałem. I odciągnąłem Wienia.

Sprzedający usiłował mnie ominąć i odciągnąć Wienia ode mnie. I tak, handel i targi przeniosły się na moją skromną osobę. U mnie stanęło na 10 $, a u handlarza na 20 $. I tak się rozeszliśmy ku smutkowi mojego towarzysza.

—  Wieniu! Nie martw się, będą czekać przy wyjściu! — Pani Ela wykazuje się pragmatyzmem.

— A jak nie? — Wienio jest wątpiący.

— To się kupi gdzie indziej. Jesteśmy dopiero na początku drogi. — uspokajam

Jakoś się pogodził z tą myślą. Zupełnie niepotrzebnie się martwił. Tak jak Pani Ela mówiła, czekało na nas grono chcących ubić interes. Słonik został kupiony za 10$. Pan, który sprzedawał miał taki miły wyraz twarzy i wzrok, jak kobra przed uderzeniem. Dobrze, że wyjście blisko i mogliśmy się w miarę szybko usunąć z pola widzenia.

Zadowolony z siebie usiadłem nad stawem, a pozostała ekipa poszła na zwiedzanie innej świątyni buddyjskiej. Ja stwierdziłem, że po Indiach, to tutejsze zabytki, owszem ciekawe, ale nie powalają na kolana, więc będę wybiórczo zwiedzał nie przemęczając się. Tutaj jest całkiem przyjemnie. Cień, ptaszki łażą po liściach lotosu zarastających zbiornik. Cisza i spokój...

Kidy delegacja wróciła ze zwiedzania, załadowaliśmy się do czekającego już tuk-tuka i na obiad! Za 1000 rupii (30 PLN) na trzy osoby. W miejscowej garkuchni, do której zawiózł nas kierowca. Wszyscy ze smakiem zjedliśmy. To znaczy ze smakiem wypiłem colę, bo niezbyt lubię ryż. Za to pozostali wchłonęli szybko, aż musiałem krzyczeć, że jedna trzecia z dodatków MNIE się należy! Wienio zasmakował w tutejszej kuchni i trzeba go pilnować, bo zeżre wszystko.

Po 16 jesteśmy w „domu”. Krótka drzemka i na spacer poznać okolicę. Kupić owoce i wodę.

Kilka wąskich uliczek zabudowanych byle jak skleconymi budami, w których handluje się wszystkim. Ceny takie sobie. Kupujemy wszystko co nam będzie jutro potrzebne, a ja przy okazji znalazłem fryzjera. W domu, jakoś nie zdążyłem się ostrzyc przed wyjazdem i teraz trochę mi niewygodnie. Wlazłem do zakładu i usiadłem na fotelu. Fryzjer zaczął coś krzyczeć i uciekł. Posiedziałem z pięć minut i właściciel zakładu został doprowadzony przez starszego mężczyznę. Coś tam po swojemu gadał, ale że się nie ruszałem, więc zaczął robotę.

Długo, to nie trwało. Po fakcie spojrzałem w lustro. Szukam siebie. Wreszcie załapałem, że ten z przeciwka, co ma głupią minę i się rozgląda, to właśnie ja.

Swoją drogą przynajmniej nie będzie mi gorąco. A i z myciem głowy żadnych problemów...

Po kolacji szykujemy się do spania. Całkiem nieźle, tyle że brak moskitiery i jedno podwójne łóżko. Znowu środek!

Pani Ela wzięła szybki prysznic. Bardzo szybki, bo wylazł karaluszek i zaczął łazić po umywalce. Wydała polecenie, aby coś z nim zrobić, ale, że ani Wieniek nie chciał, ani ja, więc mu się upiekło...

Przy myciu zębów, znowu trochę trwało, zanim załapałem, że ten ze szczoteczką, szorujący zęby, to ja.