napisał: Piotr Wojtkowski

Canaima i Salto Angel




Do posady Carlosa dokooptowała czwórka Polaków z Gdańska (ich blog) i poznany przez nas Marcin.Highslide JSHighslide JS Razem mamy jechać na trzydniową wycieczkę do Canaimy i nad Salto Angel.

Na fotce po lewej Brazylijczyk ogląda Koreańczyka, który jest usadzany w luku bagażowym (a ja myślałem, że takie cuda są tylko na filmach klasy D)

Zostajemy przewiezieni na lotnisko w Bolivar, gdzie stanowimy największą narodowościową grupę wśród wielonarodowej społeczności podróżników.

Podczas przechodzenia przez kontrolę, zauważyłem, że u jednej z turystek znaleziono papierosy. Ochroniarz spytał się o zapalniczkę. Pokazała ją, i została jej odebrana. No tak, przecież mogła podpalić samolot! Szybko przekładam papierosy do dolnej kieszeni spodni. Jak na bramce nie zapiszczy, to nie znajdą. Mam obrączkę, więc może się uda – piszczenie zwali się na obrączkę, a tego się nie zdejmuje... Nie zapiszczało.

Highslide JSHighslide JS Jakoś tak się złożyło, że pozostała piątka rodaków poleciała z innymi chętnymi, a my wraz z Koreańczykiem i Brazylijczykiem zostaliśmy na lodzie. Nie martwimy się jednak, bo przecież wszystko zapłacone, więc z pewnością pojedziemy...

Po jakimś kwadransie znalazła się podwózka.

Stareńki samolocik. Najpierw załadowaliśmy bagaże. Później pilot otaksował nas wzrokiem i porozsadzał na miejscach. Ja trafiłem na miejsce drugiego pilota, z przodu, po prawej ręce lotnika. Musiałem podkurczyć nogi i schować kolana, aby niechcący nie dotykać różnych wystających dźwigienek i przycisków. Pani Ela trafiła do drugiego rzędu wraz z Brazylijczykiem.Highslide JSHighslide JS Koreańczyk został upchnięty wraz z bagażami. Jak to dobrze, że nie jestem niedużej postury!

Lot jest piękny! Niewielka wysokość, niewielka prędkość, można spokojnie podziwiać powoli zmieniające się krajobrazy...

Koło 11 jesteśmy na miejscu.

Zostajemy przewiezieni do kampusy i mamy wolne do 12.30.

Korzystając z wolnego idziemy z Marcinem do znajdującego się niedaleko wodospadu. Jest bardzo ciepło i dusznawo, ale że widoki cudne,Highslide JSHighslide JS więc nie zwracam uwagi na takie niewielkie niedogodności. Nad samą wodą zresztą troszkę chłodniej i przyjemniej. Marcin ma dużego Nikona, z którym szaleje. Z zazdrością się patrzę, jak dobiera ujęcia, czasy, przesłony. Nie to co mój, dla małp... Ale, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma!

O 12.30 lancz, a po krótkim odpoczynku i rozlokowaniu nas w pokojach, o 14 wypływamy na wycieczkę po jeziorze.

Przepływamy koło oglądanego przez nas wcześniej wodospadu i dalej do przeciwległego brzegu. Tam nas wysadzają i prowadzą na piękną, piaszczystą plażę.Highslide JSHighslide JS Można się kąpać, co z przyjemnością robię. Woda czyściutka, przyjemnie chłodzi po spacerze na słońcu. Widok bajkowy. Pływam w spokojnym czystym jeziorku z widokiem na wodospad.

Po plażowaniu idziemy na zwiedzanie okolicy. Przechodzimy pod wodospadem, w tle którego używałem kąpieli. Woda leje się kaskadą i moczy od góry do dołu. Nie ma szansy aby tego uniknąć. Ale jest przyjemnie, bo temperatura powietrza oscyluje w okolicach 30 stopni. Wieje lekki wiaterek, a mokre ciuchy przyjemnie chłodzą ciało.

Highslide JSHighslide JS Powoli robi się późnawo – muszki zaczynają kąsać. Muszki – meszki, jak to zwał, tak zwał, ale to draństwo jest bardzo upierdliwe. Mniejsze od naszych owocówek, a gryzie jakby było pięć razy większe. Po ugryzieniu, nie tyle swędzi, co piecze. Swędzieć zaczyna dopiero później. Smarujemy się „Muggą”, ale niewiele to pomaga.



Pobudka o 5.30. Myjemy się, co okazało się później zupełnie niepotrzebnym moczeniem ciała. Ja tam nie mam nic przeciwko wodzie, czystej na dodatek, ale co za dużo, to niezdrowo...

Highslide JSHighslide JS Głowa troszkę boli, ale, to norma – w pobliżu równika jest niskie ciśnienie.

O 6 śniadanie, pakowanie bambetli i przenoszenie tego wszystkiego do łodzi.

Mamy 8 godzin płynąć. Z ciekawością patrzę się, jak obsługa ładuje nasze rzeczy do plastikowych worków, a następnie wszystko szczelnie okrywa takąż płachtą. Ich staranność jest zastanawiająca i raczej niespotykana. Łódź również taka dziwnawa. Angielskojęzyczny przewodnik wszystko wytłumaczył.

Highslide JSHighslide JS Bierze się pień drzewa o odpowiedniej długości (w zależności jak dużą łódź chcemy mieć), a następnie wypala się ją od środka i na zewnątrz, w ten sposób formatując jej kształt. Cała robota trwa jakieś dwa tygodnie. Ostatnio rzadko się takie łodzie robi, chociaż są wytrzymalsze i lepsze od metalowych. Nam jednak taka się trafiła.

Ładujemy się do niej całą siódemką Polaków (czworo Gdańszczan, Marcin i nasza dwójka) i na okrasę znany już nam Brazylijczyk. Jeszcze czwórka obsługi i mamy dwunastoosobowy, pełny skład. Możemy ruszać!

Highslide JSHighslide JSPłyniemy rzeką, która nie ma już zbyt wysokiego poziomu wody. Przewodnik – Mumba, siedząc na dziobie łodzi, udziela nam instrukcji. Pani Ela tłumaczy, abym zrozumiał, co mam robić.

Kiedy krzyknie „out” - mężczyźni mają wyskoczyć do wody i przepychać łódź przez mieliznę. Kobiety siedzą. Jeżeli krzyknie „everybody” - mają wszyscy skoczyć do wody. Na zakończenie imprezy krzyknie „in”, a wtedy wszyscy mają z wody, jak najszybciej wskoczyć do łodzi, bo inaczej trzeba będzie znowu pchać.

Zapowiada się bardzo ciekawa podróż...

Highslide JSHighslide JS Niezbyt wierzę, aby nas za mocno sponiewierało, ale dla pewności przekładam papierosy do torebki foliowej razem z pieniędzmi. Zapalniczka już się nie zmieściła, ale to mniejszy problem.

Jest pięknie. Płyniemy szeroką rzeką, na której brzegach rosną palmy i inne drzewa. Jest słonecznie i cieplutko. Oglądamy i podziwiamy brzegi rzeki. Różne odcienie zieloności kontrastujące z błękitem nieba i niebiesko-brunatną wodą.

Płyniemy szeroką rzeką i nic nie zapowiada obiecanych nam atrakcji. Skręcamy w prawo w dopływ i od razu widać, że jest nieco inaczej. Rzeka ma szybszy nurt niż pierwotna i jest nieco płytsza. Pewno zaraz się zacznie...Highslide JSHighslide JS

No i się zaczęło!

Łódź zgrzytnęła o kamienie.

- OUT ! - krzyczy Mumba

Wyskakujemy do wody. Panie siedzą i z ciekawością obserwują co wyrabiamy.

Wpadam do wody, która sięga mi powyżej kolan, łapię burtę łodzi i staram się, wraz z innymi, przeciągnąć ją przez mieliznę. Woda jest wartka i stawia opór zarówno nogom, które trzeba przesuwać pod prąd, jak i łodzi, która z wyłączonym silnikiem, powoli jest przez nas przeciągana. Highslide JSHighslide JS

- IN ! - wskakujemy do łodzi, co wcale nie jest takie proste, bo i burta wystaje nad wodę, a i woda zrobiła się głębsza.

Ale dajemy radę! Nawet się podoba. Powoli się zgrywamy w tych „out” i „in” … Nic wielkiego. Bałem się, że będzie gorzej. Spodnie, co prawda, aż do siedzenia zamoczone, ale wszystko dalej suche. Sandały, które mi w Lech tak pięknie wypastował tamtejszy szewc, zaczynają tracić kolor. Może ze sraczkowatych znowu zrobią się jasnobrązowe...

Zatrzymujemy się na łasze przybrzeżnego piachu na krótki odpoczynek. Regenerujemy siły wchłaniając rozdane przez Mumbę kanapki. Obiecuje, że kiedy dotrzemy na miejsce dostaniemy dużo jedzenia.Highslide JSHighslide JS Czy oni tutaj tylko o jednym potrafią myśleć? No może i o innym, bo dzieciaków po wioskach wszędzie pełno...

Znowu płyniemy. Dopływamy do małej katarakty, przez którą nie da rady przepchać łodzi. Idziemy brzegiem, a łódź jest przeciągana na holu przez inną, która już pokonała tę przeszkodę. Za kataraktą wsiadamy i płyniemy. Niedługo.

- OUT ! - drze się Mumba.

Wyskakuję do wody i wpadam prawie po pas do wody. Wszyscy wpadamy. I pchamy z całych sił ciężką łódkę pod prąd wartkiej rzeki. Highslide JSHighslide JS

- IN ! - wskakuję.

To znaczy usiłuję wskoczyć, ale prąd jest tak mocny, że zbija mnie z nóg. Szczęśliwie zdążyłem złapać się burty. Muszę fajnie wyglądać, a właściwie to musi wyglądać ciekawie moja głowa oparta na burcie, bo reszta robi za dryfkotwę. Powoli się wciągam do środka. Przewalam przez burtę. Jestem w środku. Przychodzi mi do głowy myśl, że ludzie płacą za takie atrakcje grube pieniądze, a ja mam to za darmo. Od razu poprawia mi się humor.

Highslide JSHighslide JS Takie atrakcje mamy kilkadziesiąt razy. Raz nawet przeciągaliśmy łódź na linie przez wąskie gardło rzeki. Daliśmy radę. Zresztą, chyba nie za bardzo mieliśmy inne wyjście. Jedzenie dopiero w obozie, a do cywilizacji daleko...

Papierosy się nie zamoczyły. Sandały się odbarwiły i zniknął ich sraczkowaty kolor - wymyły się dokładnie. Marcin stracił sandały, które nie wytrzymały trudów i się rozlazły. Narzekał na poobijane stopy, ale pchał i ciągnął dalej. Zabawa z łodzią trwała aż do przypłynięcia pod bazę, gdzie zacumowano łódź, a nas skierowano do obozu...

Highslide JSHighslide JS Ścieżynką idziemy pod górę do obozu, gdzie zwalamy nasze klamoty przy hamakach - nasze miejsca do spania. Robimy to w locie, bo już jest przed 16, więc nie mamy zbyt wiele czasu, a trzeba jeszcze dzisiaj zobaczyć Salto Angel, bo jutro z samego rana po śniadaniu – powrót. Do wodospadu mamy jakąś godzinkę drogi przez dżunglę i pod górkę.

Przewodnik prowadzi wzdłuż rzeki do miejsca, gdzie można bezpiecznie przejść na drugą stronę. Nurt wartki, trudno utrzymać się na nogach, chociaż woda sięga niewiele powyżej kolan. Przechodzimy brodem pomagając sobie wzajemnie.

Highslide JSHighslide JS Na drugim brzegu już lepiej. Ścieżka się rozszerza i można iść podziwiając niewidziane przeze mnie dotychczas cuda przyrody. Czytałem sporo o dżungli amazońskiej, ale to zupełnie co innego niż oglądanie na żywo.

Paprocie, palmy, krzaczory, drzewa, i to wszystko splątane i oplątane dodatkowo dyndającymi lianami. Nieba nie widać. Wszystko w zieloności. Jest ciepło i duszno. Parno.

Jedna z lian wisi nad ścieżką. Jestem ciekawy jej wytrzymałości, więc łapię i sprawdzam udźwig. 70 kilogramów nie wytrzymała, ale ze 40 by mogło sobie podyndać. Zresztą liana jest cienka, o średnicy około 1 centymetra. Inni również wypróbowują. Zabawa przednia. Same Tarzany...Highslide JSHighslide JS

Jeszcze troszkę (tak ze 20 minut) pod górkę, dosyć stromym stokiem i jesteśmy na miejscu!

SALTO ANGEL

Wchodzę z Panią Elą (pozostali zostali z tyłu, bo bardzo im się dyndanie na lianach spodobało) na skałę robiącą za taras widokowy i podziwiam wodospad.

Taki sobie. Jest pora sucha, więc właściwie, to nie wodospad, tylko stróżka wody cieknąca z wysokiego płaskowyżu. Przy odrobinie wyobraźni, można jednak sobie wyobrazić, jak wygląda w czasie pory deszczowej. Highslide JSHighslide JS Teraz, to właściwie z powodu wysokości struga wody nie dolatuje do końca, tylko rozpryskuje się nad ziemią.

Ponieważ ścieżka prowadzi dalej, to i my nią idziemy. Razem. We dwoje. Aż do stromizny. Popatrzyłem się na co musiałbym się zdecydować i doszedłem do wniosku, że właściwsze będzie wysłać delegację na zwiedzanie. Pani Ela idzie sama, pouczona przeze mnie, aby nie podnosiła żadnych kolorowych wstążek leżących na ziemi, bo to niekoniecznie musi być wstążka, a bardzo jadowita żmija. Moja żona ma jeszcze dosyć siły, ale ja również. Zdążyłem uciec. Nie trafiła.

Położyłem się na skałce – tarasie widokowym i podziwiam widoki.Highslide JSHighslide JS Przy okazji, ponieważ jest ciepło, powoli wysycham. Skałka robi się popularna. Nawet trafił tutaj znajomy Koreańczyk, z którym sobie zapaliliśmy po papierosku. Jemu zabrali zapalniczkę, więc oddaję mu zapasową i na migi pokazuję, gdzie ma chować papierosy w razie kontroli. Nie wiem czy zrozumiał, a nawet jeżeli tak, to czy się zastosował do rady. Koreańczycy, to narodek bardzo legitymistyczny.

Powrót do obozu, to już była bułka z masłem. Z górki. Dosłownie. Troszkę problemów było przy forsowaniu rzeki, ale jakoś beż wypadku sobie poradziliśmy.

Highslide JSHighslide JS Pani Ela w obozie dała Mumbie (za pomoc i opiekę nad nią) buteleczkę „żubrówki”. Był taki zachwycony, że aż ją ucałował. Szkoda, że zrobił to bez konsultacji ze mną – bym miał piękne zdjęcie. Powtórzyć nie chciał.

Noc w hamakach upłynęła całkiem nieźle. Było ciepło, tylko nad ranem powiało chłode znad rzeki, ale, że mieliśmy koce i w dodatku spaliśmy w opakowaniu, to nie było źle. Moskitiera też zdała rezultat. Komary i inne skrzydlate draństwo brzęczało usiłując się nami najeść, ale nic nie wskórało.

Po śniadaniu wracamy.Highslide JSHighslide JS Teraz płyniemy z prądem rzeki, więc jest łatwiej. Mniej „out”. Jesteśmy wszyscy nieco zmęczeni i nieco obolali (ja). Bolą mnie mięśnie. Brak zaprawy.

Wieczorem jesteśmy w posadzie Carlosa w Bolivar, witani przez jego ciągle śmiejącą się żonę – Cycolinę (niekoniecznie tak ma na imię, ale pasuje do niej)...





wróć na początek strony

POPRZEDNIA STRONA

NASTĘPNA STRONA

Poprawny CSS!