Okęcie
Busik na granicy

hostel
Quito

hostel
Quito - na wzgórzu Matka Boska, która ocaliła miasto

Bogota
Bazylika w Quito

Bogota
Nasz hostel - dziedziniec

Bogota
Quito ...

port lotniczy
Quito - architektura kolonialna

hotel
Kościół jezuitów Companía de Jesús

obiad
Kościół jezuitów Companía de Jesús (jezuici ślubowali ubóstwo)

Ipiales
Kościół jezuitów Companía de Jesús (jezuici ślubowali ubóstwo)

Ipiales
La Ronda

Ipiales
La ronda - w jednym ze sklepików (wszystko co potrzebne do wyrobu czekolady)

La Ronda

Ipiales
Muzeum Wnętrz

Granica
Policjantki w Quito

Kolumbia
Czyściciele butów

Okęcie
Aleja Wulkanów w chmurach


napisał : Piotr Wojtkowski

EKWADOR

QUITO

08.01.2014 – 10.01.2014

(Granica, Tulkan, Quito)

Po przejściu granicy łapiemy busik kursujący do Tulkan. Płacimy w po 1500 peso. W strefie przygranicznej funkcjonują obie waluty.

W Tulkan z marszu trafia nam się autobus do Quito. W Ekwadorze płaci się dolara za godzinę jazdy. Bardzo wygodne, bo od razu wiem, jak długo będziemy jechali. Za dwa bilety – 10$.

Autobus wygodny. Częściowo klimatyzowany. Częściowo, bo klimatyzacja działa, kiedy jedzie. Regulowana jest przez samych pasażerów. Oknem. Mimo wszystko jedzie się całkiem przyjemnie.

W Ibarra, do autobusu wchodzą sprzedawcy owoców, napojów i przekąsek. Z napojów i przekąsek rezygnujemy, ale owoce... Za dolara wielki kubek pokrojonych w kostkę. W Barcelonie kosztowało po 3 euro. Jakie smaczne. Zupełnie inny smak, niż u nas. Wygrzane słońcem.

Po jakiś 3 godzinach jazdy mały przystanek. Robią drogę i został zatrzymany cały ruch. Klimatyzacja przestała działać.

Siedzimy od strony nasłonecznionej, więc trochę dokucza. Pani Ela uchyla więcej okno, ale mało, to pomaga. Wreszcie mam dosyć.

Stoimy już z pól godziny, kolejka samochodów z jednej i drugiej strony, nie ma szans na szybkie ruszenie. Idę do drzwi oddzielających motłoch jadący autobusem od Panów Kierowców. Szukam jakiejś klamki, aby otworzyć. Nie ma. Szczęśliwie, siedzący w pierwszym rzędzie zrozumiał o co mi chodzi i oczami pokazał, gdzie jest łączność z Kabiną Panów Kierowców.

Nacisnąłem. Najpierw ktoś wyjrzał zza zasłonki. Słychać cichy szept i po jakiś 10 sekundach drzwi się otwierają. Jaka radość wyjść na zewnątrz! Wciągnąć w płuca świeże powietrze! Rozprostować zdrętwiałe nogi!

Nie tylko ja miałem chęć wyjść na zewnątrz. Zaraz za mną chycnęło kilkunastu chłopa i pobiegło w pobliskie zarośla. Wyraz szczęśliwości na ich twarzach, kiedy wracali... I uśmiechy, jakimi mnie obdarzali... Chyba naruszyłem jakąś zasadę, której miejscowi bali się naruszyć. Plątaliśmy się wszyscy wokół autobusu do chwili, aż droga została odblokowana.

Wreszcie ruszamy! Jeszcze godzinka i jesteśmy w Quito. Podjeżdżamy na dworzec autobusowy, ale ponieważ autobus jedzie do centrum, to my też. Jak większość. Kiedy wyjechaliśmy z dworca, pan skasował wszystkich po dolarze. Za dalszą jazdę...

Quito jest położone w dolinie, a obwodnica poprowadzona jest na stokach gór otaczających miasto. Aby dojechać gdzieś tam, bo przecież nie wiemy dokładnie gdzie, to autobusik musi jechać po tej obwodnicy.

Po godzinie miałem dosyć. Słońce wali, palić się chce, cztery litery ścierpły. Korzystając z postoju na stacji benzynowej (przerwa na tankowanie) zatrzymałem taksówkę, gdzie się przesiedliśmy. Obsługa autobusu miała nietęgą minę. Przepraszali. Jaja sobie robią, czy ten typ tak ma?

Dobrze zrobiliśmy! Za 8 $ zostajemy dowiezieni do hostelu L'Auberge, który znajduje się w pobliżu centrum Quito. 30$ za pokój z łazienką. Bierzemy dwie noce.

Jest późne popołudnie, czas na obiad. Naprzeciwko hostelu są dwie garkuchnie. Wchodzimy do pierwszej. Poza tym, że telewizor ryczy na cały regulator, wszystko inne znośne. Szczególnie ceny. Obiad za 2,5 $ na osobę. Smakuje, jak kosztuje, ale gorsze rzeczy już jedliśmy...

Idziemy na zwiedzanie. Ponieważ już jest późnawo, nasze zwiedzanie ogranicza się do obejrzenia Bazyliki. Surowa. Kliknąłem kilka fotek, ale zaraz pani podeszła i zabroniła. Nawet byłem zadowolony. Jakoś świątynie mi się przejadły.

Poprawiamy sobie humor pijąc kawę. Ichnią kawę. Nigdzie nie możemy znaleźć z ekspresu, więc ratujemy się tym co jest. Dobrze ludziska pisali. Okropieństwo. Ale zdrowa (nesca rozrobiona z wodą w dzbanku, którą dolewa się do filiżanki z mlekiem ).

Energii po tej kawie starczyło nam aby dowlec się do hostelu i uzupełnić niedobór płynów piwkiem. Zeszło nam się trochę, bo trzeba omówić następny dzień. Myślę, że będę wiedział, że mam nogi...

Dzień zaczyna się pięknie! Budzą nas ptaszki, które drą dzioby na cały regulator. Pewnie również im się nie podoba, że zimno i mokro...

Idziemy na śniadanie. W hostelu można zjeść, ale ceny niezbyt nam odpowiadają. Poranny spacer jest dobry na apetyt. Zje się wtedy wszystko. Prawie.

Trafiamy na knajpkę, gdzie z 3,5 $ jemy jajecznicę, bułkę z serem, sok z czegoś (bardzo smaczny) i kawkę. Z mlekiem. Próbowałem wypić bez mleka, ale tylko spróbowałem. Z mlekiem poszła.

Wczoraj, przy piwku, Pani Ela tłumaczyła mi, co będziemy oglądać. Tłumaczyła, to tłumaczyła. Będziemy, to będziemy. Wiem, że będzie latała po kościołach, które mnie tak średnio interesują. Chce, niech lata... Ja nie muszę. Mogę sobie poczekać pod.

Idąc w kierunku starej części Quito trafiamy na księgarnię. Pamiętając o cenach w Barcelonie, ostrożnie oglądamy książki. Podchodzi do nas sprzedawca, który słysząc naszą łamaną hiszpańszczyznę, w której usiłujemy wytłumaczyć, że się dopiero uczymy, przynosi kilka cienkich książeczek po 2 $. Wydajemy całe 10! Warto było!

Pani Ela powyszukiwała wczoraj różne ciekawe miejsca, które koniecznie musimy obejrzeć. Idziemy do tych miejsc podziwiając budynki postawione w stylu kolonialnym. Nawet ładne.

Uliczka – La Ronda, jest trochę schowana, i mamy trudności z trafieniem. Szczęśliwie, szedł miejscowy i nas doprowadził na miejsce. Nic nie chciał! Przy okazji ostrzegł przed złodziejami, radził, aby aparaty fotograficzne nie nosić na wierzchu.

Uliczka jest „klimatyczna”. Jest jeszcze rano, a i sezon dopiero ma się zacząć, więc trochę senna. Większość knajpek pozamykana, ale przy jednej – otwartej - dwóch klownów usiłuje zwrócić na siebie naszą uwagę.

W czasie spaceru po starej części Quito Pani Ela właziła do każdego kościoła. Zachwycił ją kościół jezuitów Compañía de Jesús. Ja sobie poczekałem na ulicy, przed kościołem. Dodatkowym argumentem było, to, że za wstęp trzeba było zapłacić 4 $.

Niedaleko, od kościoła znajduje się Muzeum Wnętrz, które zostało stworzone przez nieżyjącą już, bogatą Kolumbijkę. Tutaj również sobie darowałem i jako delegacja poszła Pani Ela. Wróciła zachwycona i nawet usiłowała namówić mnie, abym poszedł, ale byłem twardy.

Nogi zaczynają dawać się we znaki. Wracamy do „domu”. Jutro jedziemy do Baños. Może tam będzie ciekawiej (dla mnie, bo Jaśnie Pani zachwycona).

Raniutko wstajemy. Pogoda – normalna. Kropi i zimno, ale ptaszki dzioby drą. Będzie z pewnością pięknie, tylko na razie nie wiem kiedy i gdzie. Na razie stwierdzam, że wywalił mi na prawej nodze żylak i boli jak cholera.

Jest, jak jest i nic nie da się zmienić. Jeżeli nie da się nic zmienić, to należy się przystosować. Przystosowuję się. Zaciskam zęby i śmigam do kuchni turystycznej, gdzie robię „naszą” kawę (szczęśliwie zabraliśmy ze sobą).

Po śniadaniu jedziemy taksówką (12 $) na dworzec autobusowy, z którego odjeżdżają autobusy do Baños. Czekamy na odjazd tylko jakieś pół godziny.

W autobusie pełno wolnych miejsc. Siadamy przy oknie, Pani Ela po lewej stronie, ja po prawej. Kilka rzędów dalej usiadła samotnie miejscowa. Chciała się chyba przespać. Przejeżdżając przez Quito autobus zatrzymuje się na przystanku, gdzie wsiada trzech młodych mężczyzn. Również poszli na koniec autobusu. Po jakiś 10-15 minutach jazdy, samotnie siedząca kobieta zaczyna się drzeć. Ale tak, że aż ciarki mi przechodzą. Robi się zamieszanie. Kobieta przechodzi do przodu, a młodzi wysiadają. Konduktor gdzieś telefonuje... Chyba, a nawet nie „chyba” chcieli ją „zrobić”, ale czujnie spała.

Droga do Baños prowadzi u podnóża „alei wulkanów”. Jeżeli jest piękna pogoda, to można sobie pooglądać mijane wulkany. Niestety, jest pochmurno. Góry widoczne tylko w formie szczątkowej. O tym, że w pobliżu jest Cotopaxi, dowiadujemy się z drogowskazu.

Przynajmniej sprawa wejścia na tę górę sama się rozwiązała. Po co wchodzić, kiedy nic nie widać?

Przed Baños zaczyna wychodzić słoneczko i robi się cieplej. Będzie dobrze! O godzinie 13 (po 5 godzinach jazdy) jesteśmy na miejscu.