Okęcie
Sprzedawczyni czereśni - z dzieckiem na plecach


Okęcie
Kramik na dworcu autobusowym


hostel
Kokosy (i pan z pieskiem w bucikach)


hostel
Soki - nie wiem, co to jest, to wielkie i zielone...


Bogota
Fast food - biedakowi da za darmo...


Bogota
Pieczona świnka z dodatkami w środku


Bogota
Uliczne kramiki z sokami, owocami i piciem


port lotniczy
Rybki na sprzedaż


hotel
Pieczona świnka morska (wielgaśna, ciekawe, jak ją taką wyhodowali...)


obiad
Zupa - różne rodzaje ziemniaków


Ipiales
Fast food - świńskie skórki, fasolka, cebulka


Ipiales
Zupka z krabem - danie Pani Eli


Ipiales
Pierożek - ryż, kurczak, kukurydza i coś jeszcze


Drugie danie - niezłe


Granica
Zupka z wkładką - exclusiv


Kolumbia
Granica - Dziękujemy z odwiedzenie Republiki Ekwadoru

napisał : Piotr Wojtkowski

Jedziemy do Ekwadoru

05.01.2014 – 08.01.2014

(Warszawa- Frankfurt – Bogota – Pasto – Ipiales – granica z Ekwadorem)

1000 peso = 1,51 PLN

Wylot mamy o 6.30 . Do Frankfurtu. Na lotnisko Chopina jedziemy ostatnim autobusem. Jesteśmy około 23.30. Mamy czas do 4.30, kiedy zacznie się odprawa. To dużo czasu... Jest noc, a w nocy przyzwoici ludzie śpią. Jesteśmy przyzwoici, więc poszliśmy spać. Krzesełka są metalowe i zimne, ale jakoś się dostosowaliśmy.

We Frankfurcie przesiadamy się na samolot do Bogoty. Startujemy o czasie, to znaczy o 13.00, a w porcie docelowym jesteśmy punktualnie o 19.30. Lot trwał 11 i pół godziny.

Leciało się całkiem dobrze. Mnie. Miałem zatyczki do uszu. Pani Ela narzekała, że dzieciątka, lecące z nami darły się niemożebnie.

Wreszcie BOGOTA !!!

Z klimatyzowanego samolotu wychodzimy do już nie klimatyzowanej hali, gdzie pierwszy raz wciągam w płuca kolumbijskie powietrze. Przechodzimy przez „migration” . Pani Ela załatwia wpis w komputerze, że jesteśmy tranzytem do Ekwadoru (potrzebne, aby nie płacić taksy wylotowej).

Dworzec lotniczy ciągnie się i ciągnie. Jestem po 12 godzinach niepalenia i już z niecierpliwością czekam, kiedy się wreszcie skończy i będzie wyjście, gdzie będę mógł sobie zapalić papieroska (na całym lotnisku w Bogocie obowiązuje zakaz palenia ).

Mijamy kantory wymiany walut. Jaśnie Pani dochodzi do wniosku, że trzeba wymienić zielone na pesety. Jestem „niespotykanie spokojnym człowiekiem”, ale wtedy cholera mnie wzięła. No cóż... Pokrzyczałem sobie troszkę. Kiedy się wyładowałem, usiadłem grzecznie na plecaku i już spokojnie czekałem, kiedy wezmą od Pani Eli odciski (właściwie, to odcisk jednego) palca, spiszą dokładnie kim jest i co ma zamiar robić itd., itp.

Jeszcze jedna bramka ze sprawdzaczami i już wychodzimy na powietrze! Teraz czuje się równik! Powietrze nagrzane i parne. Troszkę mnie zatyka, bo to jednak 2600 metrów. Ale palę. Tyle godzin na to czekałem, że drobne niedogodności mi nie przeszkodzą.

Łapiemy taksówkę i jedziemy do hostelu La Quinta, gdzie mamy zarezerwowany pokój. Przejeżdżamy przez całą Bogotę, bo hostel położony jest w starej części miasta. Mało co widzimy – jest koło 21, a światła miasta tylko trochę pozwalają na obserwację. Jazda trwa ponad pół godziny – 30 tys peso.

Hostel La Quinta jest całkiem niezły, tyle, że troszkę zapuszczony. Mamy zarezerwowany pokój dwuosobowy, gdzie zaraz się lokujemy. Niestety bez kibelka. Ten jest wspólny na korytarzu. Również bez okna. To również na korytarzu. Jedną noc się wytrzyma...

Jest późny wieczór, a jutro lecimy do Pasto, więc aby chociaż troszkę „łyknąć” klimatu wychodzimy na krótki spacer. Przewietrzyć się. Jest bezpiecznie. Co kilka kroków albo ochroniarz, lub policja. Szczerzą zęby, kiedy nas widzą.

– Buenas noches – mówią

– Buenas noches – odpowiadamy

Jacy jesteśmy grzeczni. ONI również. Trochę przypomina mi to Tajlandię, ale tutaj widać, że nie jest to wymuszone, tylko naprawdę tak myślą.

Krótko spacerowaliśmy. Wracamy do hostelu na piwko. Pani Ela pije jedno, ja troszkę więcej, co jest grubym błędem z mojej strony, biorąc pod uwagę, że kibelek jest trochę oddalony od spalni...

Raniutko, koło siódmej wstajemy. Poranne ablucje, wykończenie niezjedzonych kanapek i jedziemy na lotnisko. Za 20 tys peso.

Dopiero na miejscu dowiadujemy się, że krajowy port lotniczy jest nieco dalej niż międzynarodowy. Kursują jednak autobusy, więc nie ma problemów z dostaniem się na miejsce.

Pijemy kawę z ekspresu i jemy szynkę z serem we francuskim cieście. Całkiem niezłe (14 tys peso). Nie ma co oglądać, więc przechodzimy kontrolę, gdzie zabierają mi zapalniczkę (jaka różnica po Wenezueli! Facet miał minę, jakby mi robił wielką krzywdę, aż musiałem się do niego wyszczerzyć, aby podnieść na duchu).

Lot mamy o 11.30, więc jest sporo czasu, ale, że krzesełka na poczekalni wygodne, to jakoś nam zleciało.

Krajowy port lotniczy jest nieco podobny do naszego „Modlina”. Do samolotu idzie się po płycie lotniska. W drugą stronę tak samo...

Do Pasto jest nieco ponad godzina lotu. Zleciało błyskawicznie.

Po wylądowaniu idziemy z samolotu przez płytę lotniska do budynku, gdzie odbieramy nasze bagaże. Jeden mały problem. Gdzieś wsadziłem kwitki, które dają, kiedy się bagaż nadaje i teraz muszę je oddać wypuszczaczowi, który pilnuje, aby nikt nie wyszedł z kwitkami i bagażami.

Ma niezłą zabawę, jak przez pięć minut grzebię po wszystkich kieszeniach i wyciągam różne papierzyska, ale nie te właściwe. Wreszcie macha ręką i z szczerząc zęby z uciech wypuszcza nas na zewnątrz (kwitki znalazłem kilka dni później w kieszeni polaru, gdzie schowałem, aby nie zginęły).

Stojąc przed budynkiem lotniska, zasięgamy języka, gdzie jest centrum Pasto. Niedaleko. Tylko 22 kilometry. Inaczej, to sobie wyobrażałem. Nie mamy innego wyjścia. Musimy czekać, aż podjedzie jakaś taryfa i nas zabierze.

Po pół godzinie jedziemy. Za 40 tys peso. Zostajemy dowiezieni pod sam dworzec autobusowy. Znowu mamy szczęście, bo autobus do Ipiales (granica z Ekwadorem) odjeżdża za godzinę (2 bilety – 14 tys).

Późnym popołudniem dobijamy do miasteczka. Jest już za późno, aby pojechać na granicę, więc znajdujemy hotel (hotel, nie hostel!) i za 25 tys wynajmujemy pokój.

Hotel ma nazwę „INDIA” co zwróciło naszą uwagę i dlatego tam wstąpiliśmy. Jaka nazwa, taki hotel. Myślę, że jest to nie całkiem hotel, a właściwie hotel godzinowy. Nasz pokój ma piękny wystrój. Cały zrobiony na czerwono...

Jesteśmy nieco zmęczeni, więc zwalamy plecaki i idziemy na miasto szukać kawy. Pani Ela sobie wymyśliła, że napije się kawki z ekspresu. Po trzecim lokalu godzi się na miejscową kawę. Tyle, że bez mleka. Rozpuszczalna. Paskudna.

Można powiedzieć, że kawa wypita, teraz trzeba jeszcze coś zjeść. Miasteczko położone jest na wzgórzach, więc musimy się troszkę powspinać. Pocieszmy się myślą, że później będzie lepiej – na dół.

Dzięki miejscowym, którzy są niezwykle wyrozumiali i starają się zrozumieć nasz hiszpański, trafiamy do knajpki, gdzie jemy obiad. Za 7 tys na dwie osoby. Zupa i kurczak z ryżem.

Jem i myślę sobie co mnie czeka przez następne ponad dwa tygodnie...

Wracamy do hotelu. Idziemy spać. Jutro Ekwador!

Dziesięć godzin snu pozwoliło nam się zregenerować. Z hotelu na dworzec autobusowy jest bliziutko. Knajpki zaczynają się otwierać, więc wstępujemy do jednej, bo trzeba coś zjeść. Nie wiadomo kiedy będzie następna możliwość.

Płacimy po 7 tys od osoby. Na pytanie, dlaczego tak drogo, dowiadujemy się, że jest, to śniadanie „exclusiv”, bo zupa jest z mięsem. Na drugie jajecznica, ryż i sałatka.

Pani Ela nie jest zachwycona i komentuje, oczywiście po polsku i do mnie:

– Zupa: dwa wielkie ziemniaki i kawał kości z odrobiną mięsa z żółtym łojem, której u nas nawet pies nie chciałby zjeść!

Uspokajam, tłumacząc, że przynajmniej są w zupce dwa rodzaje ziemniaków, a i smak raczej niespotykany dotąd przez nas. Nie znajduję jednak zrozumienia...

Z pełnymi brzuszkami i gotowi do dalszej podróży wsiadamy do busa jeżdżącego na granicę (1500 peso od osoby). Jeszcze tylko stempelek w paszporcie i możemy przejść granicę.

Do zobaczenia Kolumbio!

Witaj Ekwadorze!!!