Okęcie
Dworzec autobusowy w Banos

hostel
Mieszkanka okolic Banos

hostel
Banos

hostel
Banos - baseny pod wodospadem

Bogota
Espresso...

Bogota
Park w Banos

port lotniczy
Miejscowy przysmak - trzcina cukrowa, bardzo smaczne

Bogota
Przekąska w towarzystwie siedzącego przypadkowo w tym miejscu pieska

Bogota
Banos

port lotniczy
Banos - kościólek z Matką Boską, która czuwa nad miastem

port lotniczy
Para miejscowych - turyści zawsze coś tam dadzą...

hotel
Wytwórca durnostojek, ale pięknych i sympatycznych

obiad
U nas "jeleń na rykowisku" tutaj - to co widać

Ipiales
Cerveseria - bardzo dobre piwko

Ipiales
Patio w hostelu La Cstillo

Ipiales
Pierożki smażone w głębokim oleju - na śniadanie

Ipiales
Na wycieczce...

Ipiales
Pzejazd klatką nd wąwoze - piękny widok na wodospad

Ipiales
Przystanek na trasie

Ipiales
Też bym tak chciał, może następnym razem polecę...

Ipiales
Samo się zrobiło ...

Ipiales
Ścieżka prowadząca do wodospadu

Ipiales
... i sam wodospad ...

Ipiales
Jest ciepło i parno

Ipiales
Uliczny sprzedawca świecidełek...

Ipiales
... i jego produkty ...

Ipiales
Wiec poparcia - fiesta

Ipiales
Cerveseria

Ipiales
Zadbana okolica basenów

Ipiales
Widoki są piękne...

Ipiales
Widok na kompleks basenowy i leżące w dolinie Banos

Ipiales
Wąwóz "korzeniowy" - zielony tunel...

Ipiales
Droga nieźle oznakowana...

Ipiales
Rzadko odwiedzany kościółek

Ipiales
Piękny pensjonat - z daleka

Ipiales
Piękny ogródek...

Ipiales
Siermiężna rzeczywistość - ale piesek przyjacielski

Ipiales
Pojechał po owoce i nie wrócił...

Ipiales
Porzucona chatka

Ipiales
Rozdroże - jest co wybrać...

Ipiales
Lama przy restauracyjce

Ipiales
Pani Ela kupuje obrus - i kupiła!

napisał : Piotr Wojtkowski

EKWADOR

Baños

10.01.2014 -12.01.2014

Baños (1820 mnpm) jest położone w dolinie otoczonej górami. Jeżeli w dolinie, to raczej normalne, że otoczone górami... Tyle, że tutaj góry są bardzo ciekawe. Wysokie. Czasami robią bum! Niestety, przed naszym przyjazdem wulkan Tangurahua (5023 mnpm) jakoś tak zaniemógł i przestał nawet dymić (drań pufnął 01 lutego – szykował się!).

Koło godziny 13 zostajemy dowiezieni na dworzec autobusowy. Wreszcie rozprostowuję nogi. Jest ciepło i słoneczko wygląda zza chmur. Zaczyna być pięknie. Dużo cieplej niż dotychczas, ale nie gorąco.

Ponieważ jestem iwalidowaty, więc umawiamy się, że poczekam z plecakami przed dworcem, a Pani Ela poszuka jakiegoś przyzwoitego hostelu. Prawdę mówiąc, to i za bardzo szukać nie trzeba było, bo naganiaczy sporo i każdy ciągnie w swoją stronę. Mamy tutaj zostać kilka dni, więc chcemy coś dobrego za nieduże pieniądze.

Po jakiś 20 minutach (jaka bystra!) szukaczka wraca. Zdaje relację.

— Jeden hostel tutaj na rogu, ale dużo chcą – 20$ . Drugi, trochę dalej, ale nieco brudnawy. Może najpierw coś zjemy, a później wybierzemy?

To właściwie, było stwierdzenie, nie pytanie. Zresztą już czas na obiad.

Na rogu, przy samym dworcu jest garkuchnia, gdzie siedzi sporo miejscowych. Siadamy i my. Za 7$ (dwa obiady) najadamy się. To znaczy jemy, to co dają, bo tak trzeba. Nie było zresztą takie złe.

Z nowymi siłami idziemy w górę miasteczka. Hosteli ci tutaj dostatek, więc z pewnością nie będzie problemów ze znalezieniem czegoś odpowiedniego dla nas. Chcemy się trochę oddalić od centrum, bo wtedy i ceny (chyba) niższe, i ciszej. Wreszcie znajdujemy. To znaczy Pani Ela znajduje.

Hostel, jak hostel, ale moja towarzyszka, jest zachwycona. Kolorowe ściany. Przyjemny wystrój, zadaszone patio, itp., itd...

Podoba się, to się podoba. Marzę, aby na jakieś 10-15 minut wyciągnąć się na wyrku i podnieść nogi do góry. Jestem zgodnym człowiekiem, nie protestuję.

Zwalamy plecaki w pokoju. Krótki odpoczynek i w drogę! Przecież to Baños! Jak sama nazwa wskazuje – łazienka. Kąpiele! Ciepła woda! Gorące źródła! Woda termalna!

Baseny znajdują się po przeciwległej stronie miasteczka. Szczęśliwie, miasteczko nieduże, więc szybko (jakieś pół godziny spacerku) dochodzimy.

Łatwo znaleźć, bo położone na stoku wulkanu są dobrze widoczne. Trzeba tylko iść plątaniną uliczek kierując się w ich stronę. Idziemy. Ja kuśtykam.

Wejście na basen kosztuje 2$. Jeszcze jednego dolara trzeba zapłacić za czepek. Przy okazji kupujemy wodę, której zapomnieliśmy wcześniej kupić w normalnym sklepie.

Basen pięknie położony! Na zboczu góry, przy wodospadzie. Widok „sielski i anielski”. Ludzi dużo nie ma, bo to godzina jeszcze nie ta (koło 16) i piątek ( w soboty tutaj pracują, zresztą, w niedziele również, bo żyją z turystów), są ławeczki, na których można się rozciągnąć i pokontemplować ciepłe (nie gorące) promyczki słońca. Jaka radość! W styczniu!

Pani Ela korzysta z basenów. W szczególności z tego z ciepłą wodą. Ja siedzę na ławeczce, a kiedy mi się znudziło, to siedzenie, to się położyłem. Też jest pięknie. Leżę i patrzę się na strugę wodospadu. Podziwiam mieniącą się w słońcu wodę kolorami tęczy na tle zieleni, którą obrosła jest góra. Sielanka...

Wreszcie mamy dosyć. Wracamy. Idąc szeroką aleją, przyglądam się budynkom. Widzę jeden hostel, drugi... Zaczynam żałować, że nie poszukaliśmy lepiej. Można by było tutaj coś znaleźć. Mówi się trudno...

Do szczęścia brakuje nam tylko kawy. Takiej z ekspresu! Mamy szczęście. Samotny, pusty lokalik z prawdziwą espresso! Można usiąść na zewnątrz na stołkach barowych i podziwiać park po drugiej stronie ulicy. Palę papieroska, piję wspaniałą kawkę i podziwiam. Pani Ela szczęśliwa.

Wracając do hostelu, bo mamy na dzisiaj już dosyć wrażeń, wstępujemy do apteki, gdzie kupujemy bandaż elastyczny. Dla mnie. W pokoju na spokojnie oglądam, to co mnie tak boli. Paskudnie wygląda. Daruję sobie opis. Po prostu zrobiło się zapalenie... Bandażuję. Trochę lepiej.

Spać, to tak średnio się chce, bo jeszcze wczesna godzina. Jednak próbujemy.

Najpierw podjechał autobus, który stanął tak, że jego rura wydechowa skierowana była na patio naszego hostelu. Spaliny waliły przez okno do pokoju. Zamknąłem okno. Zamykam oczy. Może się uda zdrzemnąć. Nie udało się. Lokalsi zaczęli do siebie mówić, a że mieli pokoje po przeciwległych stronach patio, to była dosyć głośna rozmowa. Mieli duuużo sobie do powiedzenia...

Wreszcie, koło 21 nie wytrzymuję.

— Kochanie! Ty rób co chcesz, ale ja idę na piwo! Mam dosyć! Muszę się znieczulić!

Jak szybciutko Pani Ela się zebrała! Przegoniła mnie, chociaż się starałem!

Nawet długo nie szukaliśmy. Trafiliśmy do „Stray Dog – Cerveceria”, gdzie serwowano wspaniałe piwko z beczki. Byle do 22, wtedy już się wszystko powinno uciszyć!

Jedno piwko, drugie... Siedząc na stołku barowym i popijając piwko oglądam wnętrze. Widać, że lokal przyjazny psom. Jestem kociarzem, ale kiedy nie ma kotków, to mogą być i pieski. Jeden, nawet plącze się pod nogami, tak, że trzeba uważać, aby GO nie rozdeptać. Ściany udekorowane wizerunkami psów. Zarówno fotografie, jak i malunki. Przy barze puszka na datki dla piesków. Knajpka ma klimat.

Po 22 wracamy – znieczuleni, do hostelu. Bardzo mi się podobają wywieszki na ścianach, na których jest informacja o ciszy nocnej w godzinach 22 – 6 oraz absolutnym zakazie spożywania alkoholu. Teraz do mnie dociera (wpływ piwa na procesy myślowe) dlaczego coś takiego jest powywieszane.

Noc mija nam bardzo „ciekawie”. Powiedziałbym – roboczo. Szczególnie Pani Eli, bo ja koło północy włożyłem zatyczki do uszu i jakoś dotrwałem do rana. Pani Ela kilkakrotnie wstawała i wychodziła na korytarz krzycząc: silencio, ale słabo to działało... Koło 3 niedobitki, powyganiane z knajpek dotarły do hostelu urozmaicając repertuar. Nawet ktoś zawalił w nasze okno usiłując, chyba i nas zaprosić do wspólnej zabawy. Przed 4.30 wreszcie się wszystko uspokoiło.

Wstajemy o siódmej. Troszkę niewyspani. Pakujemy plecaki i się wynosimy zabierając klucz. Mamy opłacone za dwie noce, ale drugiej nocy nie zdzierżymy!

Idziemy w stronę dworca autobusowego. Akurat otwierana jest knajpka, gdzie dają jeść. Jemy śniadanie. Nabieramy sił. Przy okazji uzgadniamy, gdzie będziemy szukać noclegowni. Pani Ela nie protestuje, kiedy proponuję hostel niedaleko basenów. Tak trafiliśmy do Hostelu Castillo.

Wchodzimy przez furtkę na ogrodzoną posesję. Kiedy szarpiemy się z drzwiami (drzwi mają jakiś taki zwyczaj otwierania się w drugą stronę niż by się chciało), wyłania się starsza (od nas) kobieta. Bardzo ucieszony, że ktoś się znalazł chcę być grzeczny:

¡Hola! — mówię, szczerząc się przyjaźnie. Pani zdrętwiała. Chyba coś nie tak powiedziałem...

¡Buenos días señora! — poprawiam się szybciutko.

Po kilku słowach usłyszanych z Pani Eli i moich ust, pani zorientowała się, że mówimy “un poco español”, a nawet “pocito”... Rozluźniła się i szybko załatwiliśmy nocleg. Co prawda, dosyć drogo, bo po 10$, ale, jak zapewniała, będziemy mieli ciszę. Po ostatniej nocy jesteśmy gotowi na wyrzeczenia.

Umieszczeni zostajemy w głębi domu, możemy nawet wybrać sobie pokój. Bierzemy na pięterku, skąd jest widok na maleńki ogródek, gdzie porozstawiane są miseczki z jedzonkiem dla ptaszków.

Wracamy do hostelu, w którym spędziliśmy ostatnią upojną noc. Prawdę mówiąc wątpię, aby nam się udało wyrwać pieniądze, ale spróbować warto.

Pół godziny schodzi nam na poszukiwaniu tego co nas przyjmował. Nikt nie wiedział, gdzie jest. Wreszcie wynurzył się z pokoju. Grzecznie, łamaną hiszpańszczyzną i sporo pomagając sobie rękami, wytłumaczyłem czego chcę i dlaczego. Zrozumiał! Bardzo niechętnie, ale oddał pieniądze – 28 $.

Wczoraj zapisaliśmy się na wycieczkę. Jestem lekko niedysponowany, więc musimy korzystać z biur turystycznych. Mamy zostać obwiezieni po okolicy miasteczka. Za całe 5 $. Od sztuki.

Do wyjazdu (10.30) jest jeszcze trochę czasu, który wykorzystujemy włócząc się po mieście i przy okazji przyglądając się porannemu ruchowi. Najwięcej, to ruszały się dzieciuchy spiesząc do szkoły...

Mamy okazję spróbowania miejscowego smakołyku. Że to smakołyk, dowiedzieliśmy się, widząc, jak chłopak wyprosił kawałek od sprzedawcy, który również i nas poczęstował. POCZĘSTOWAŁ.

Smakowało to, to trochę, jak sugus, ale było bardziej słodkie. Mordoklejka. Wydaje mi się, że jest, to żywica jakiegoś drzewa. Chłopak powiedział, jak się nazywa, ale skleroza nie boli...

Idziemy na miejsce zbiórki i zajmujemy miejsca w autobusie. Specjalnym autobusie (tak myślę, bo autobus nie posiada okien, tylko dach, a siedzeniami są ławki poustawiane w rzędach. Do każdej ławki jest osobne wejście. Z jednej strony, aby nikomu się nie zechciało wysiadać na ulicę.

Towarzystwo jadące z nami składa się, prawie całkowicie z lokalsów. Białasów z 6 osób. Przewodnik dostosowany do większości – hiszpańskojęzyczny. Jakoś, to będzie...

No i jakoś jest. Jedziemy w stronę wulkanu Tangurahua całkiem niezłą asfaltówką. Możemy podziwiać krajobraz zmieniający się tylko szczegółami, bo góry i wąwozy towarzyszą nam całą drogę. Ale, to i dobrze, lubię takie widoki. Góry, wodospady, udziwnione skały…

Mamy okazję przejechać się nad wąwozem, którego dnem płynie rwąca rzeczka, popodziwiać śmiałka, który zdecydował się lecieć, jak ptak. Nawet się zastanawiałem, czy samemu nie spróbować, ale że toalety nigdzie w pobliżu nie było, więc wolałem nie ryzykować. Nie chciałem skończyć, jak pewien pan, który skoczył na bungee i w rezultacie wszyscy mieli mieli kłopot, bo zaworki mu puściły...

Na koniec dowieźli nas do parku, gdzie zeszliśmy na dół wąwozu. Podziwiać wodospad z dołu. Zejście i wejście było bardzo ciekawe. Kilka metrów w dół i znajdujemy się w innym klimacie. Jest parno i gorąco. Stok góry porośnięty jest bujną roślinnością. Krzewy, drzewa, jakieś badyle... Zupełnie co innego niż do tej pory. Klimat z wyskogórskiego, suchego, nagle zmienił się na wilgotny tropikalny. Zeszliśmy na sam dół i popodziwialiśmy wodospad.

Jak się idzie w dół, to trzeba później iść pod górkę. Poszliśmy. Czy nie mogłoby być takich „obrotowych” górek? Jedno, co było w tym podchodzeniu dobre, to, to, że idąc powoli mogłem na spokojnie obejrzeć las równikowy.

Wreszcie na górze! Jak dobrze się napić czegoś zimnego!

Zostajemy przywitani (wleźliśmy pierwsi) oklaskami. Przez trzy starsze panie. Starsze, to znaczy – starsze od nas. Jak oklaski, to i rozmowa. Porozmawialiśmy. Po hiszpańsko – polsko – angielsko – migowo. Ale się dogadaliśmy. Narzekają na małe zarobki (300$) i biedę. Jedna nie wytrzymała i pochwaliła się, że ma dwa domy o powierzchni 100 metrów. Tak więc bieda jest względna. Ostrzegały przed Galapagos. Tam inni ludzie. Nastawieni tylko na zysk. Krótko rozmawialiśmy, bo zaraz pozostali wrócili pozostali i załadowaliśmy się do autobusu.

Parę minut po 13 jesteśmy już z powrotem w Baños.

Obiadowa godzina, więc wstępujemy do rybnej knajpki na obiad. Pani Ela pozwoliła sobie zamówić zupkę krabową (z krabem), ja rybkę.

Miałem okazję przejść kurs nauki jedzenia kraba. Ssaki i inne zwierzaki mają wygodniej położone mięsko... Jedząc rybkę z satysfakcją oglądałem, jak moja Kochana Żona usiłuje dostać się do smakowitości zabezpieczonych grubą skorupą, którą trzeba rozwalać młotkiem. Później wysysała, to do czego się dostała. Wolę, jednak rybkę...

Dzień nie byłby udany, gdybyśmy nie poszli się wykąpać. Dla Pani Eli, bo ja, jak zwykle, jestem osobą towarzyszącą. Gule nie zniknęły i bolą, więc wolę nie ryzykować kąpieli w gorącej wodzie. Jest sobotnie popołudnie i zaczyna robić się tłok. Przychodzą lokalsi z dziećmi. Harmider. Znajduję sobie miejsce pod dachem, tak, że słoneczko na mnie nie pada i czekam, kiedy moja towarzyszka będzie miała dosyć.

Późnym popołudniem spacerujemy po miasteczku. Zaczyna się ruch. Rozstawiane są kramiki z ichnimi fastfudami. Gdzieś w oddali słychać trąbienia, jakieś okrzyki... Warkot samochodów, motocykli. To wszystko coraz bardziej zbliża się do nas. Wreszcie dochodzi.

Manifestacja poparcia dla obecnego burmistrza. Zbliżają się wybory i tak, jak wszędzie chcący dorwać się do koryta finansują zabawę. Ludzie bardzo chętnie biorą w tym udział. Taka odskocznia od codzienności...

Wszystko w kolorze zielonym. Zielone baloniki, zielone koszulki, zielone banery.

Fala ludzi przelewa się ulicami miasteczka. Ta atmosfera działa i na nas. Bawimy się. To znaczy - bawimy się, jeżeli zabawą miałoby być kupowanie. W ramach zabawy Pani Ela kupuje miejscowy przysmak. Fasolkę z opiekaną świńską skórką. Podobno smaczne.

No i dobrze, że kupiła. Dobrze, że zjadła. Po takim jedzeniu zachciało się pić i mogliśmy zakończyć dzień w „psiej cervecerii”.

Nie wiem, czy to tutaj tak zawsze jest, ale za naszego pobytu pogoda jest ustalona. Rano pochmurno, a im bliżej południa, tym chmur coraz mniej, a więcej słońca. Dzisiaj rano, to nawet deszczyk popaduje. Trzeba przeczekać...

Koło jedenastej zaczyna być przyjemnie. Łapiemy taksówkę i jedziemy do zespołów basenowych położonych wysoko, na stoku góry. Za 5 $ zostaliśmy dowiezieni pod samo wejście. Taksówkarz zachwalał, że tam jest piękny „mirador”.

Prawdę mówił... Znajdujemy się na stoku wulkanu, gdzie pobudowali sobie domki bogaci Ekwadorczycy. Są również pensjonaty, hoteliki... Trawa wystrzyżona, otoczenie zadbane. Widać, że przebywają tutaj ci, których stać na luksus porządku i czystości.

Widok na miasteczko, które leży w dolinie jest zasłonięty drzewami. Za to można podziwiać przeciwległe pasmo gór, które otacza Baños z drugiej strony. Słońce wychodzi zza chmur i poprawia nam humor.

Pochodziliśmy po okolicy podziwiając zadbane domki, a kiedy już mieliśmy dosyć, poszliśmy napić się kawy do zespołu basenowego. Zamknięty. Było kilku miejscowych, u których Pani Ela zasięga informacji.

Kawy już nam się nie chce. Ciśnienie wzrosło. Za wejście trzeba zapłacić 18 $ od głowy. Jakoś nam się odechciewa tych basenów. Kawy również. Obrażamy się na ekskluzywną okolicę i postanawiamy (szczególnie Jaśnie Pani postanawia) iść do góry po górze. Nie mamy zamiaru wejść na sam wierzchołek, bo to i pięć tysięcy metrów i lód po drodze i moja noga, ale ile damy radę, tyle wejdziemy.

Idzie się wygodnie skrajem drogi asfaltowej, która gdzieś tam prowadzi. Droga jest jedna, więc zabłądzić nie sposób. Chyba, że się z niej zejdzie. Ale wtedy i tak wiadomo, że do Baños trzeba iść w dół.

Czasami mija nas jakiś samochód. Jeden, nawet się zatrzymał i kierowca proponował podwiezienie, tłumacząc, że do „casa del arbol” „jest mucho lejos”. Wybraliśmy się na spacer, a nie na na przejażdżkę, więc odmawiamy.

Droga wije się serpentynami po stoku wulkanu, aby było mniej chodzenia, miejscowi, wydeptali skróty, które przecinają serpentyny. W taki skrót wchodzimy.

Ścieżka prowadzi wąwozem porośniętym drzewami i krzewami. Taka miniatura „Wąwozu Korzeniowego” z okolic Kazimierza. Dno wyłożone jest liśćmi, które tworzą cienki dywanik, po którym stąpam. Idę wypatrując węży, bo przypomniało mi się, gdzie jestem. W Ameryce Południowej są bardzo jadowite węże. Tyle, że chyba trzeba mieć szczęście (albo nieszczęście – w zależności od zakończenia tego spotkania) aby je spotkać. Tak jak z wulkanami...

Szczęścia, czy nieszczęścia nie mamy. Jedyne, co spotykamy, to ptaki, które gdzieś tam w oddali dzioby drą. Ale, że daleko, więc i nie przeszkadza. Czasami słychać warkot przejeżdżającego szosą samochodu. To i dobrze, bo wiemy, gdzie idziemy.

Wreszcie wychodzimy na polną drogę, przy której stoją domy farmerów, rosną drzewa z owocami, które pierwszy raz widzimy, jakieś rośliny hodowane pod folią. Te roślinki, to trochę mi się kojarzą, ale to chyba niemożliwe, aby coś takiego mogło rosnąć tak prawie oficjalnie...

Mijamy kościółek zamknięty na głucho i po wyglądzie trawy – widać, że rzadko używany.

Zrobiło się bardzo ciepło. Pani Ela zaczyna wykazywać zaniki kofeiny we krwi. Szczęśliwie trafiamy na przydrożną gospodę, gdzie, jak wyczytujemy z wywieszonego menu, możemy coś zjeść i się napić. Może nawet i kawki...

Dom bardzo nam się podoba. Z werandą, na której stoi stół, wygodne fotele i kanapa. Ogród pięknie utrzymany, z kwiatami i ozdobnymi krzewami. Z boku szklarnia, w której coś rośnie. Wchodzimy.

No i twarda rzeczywistość. Jedzenia nie ma, kawy nie ma, wody nie ma. Mogą na podać herbatkę „mate de coca” po 2 $. To tak, jak Ford – możesz wybierać we wszystkich kolorach, byle, to był kolor czarny. Wybieramy „mate de coca”. Zamiast kawy. Też kopa da.

Wchodzimy na werandę i wygodnie się sadowimy. Sprzęt do siedzenia nadaje się raczej na wysypisko, ale że poprzykrywany narzutami, więc dziur nie widać.

Właściciel tego całego bałaganu – z pełną odpowiedzialnością, to piszę, wysłał syna po owoce, których nam się zachciało, ale że w przeciągu pół godziny dzieciak nie wrócił, to sobie poszliśmy. Z daleka, jednak, wyglądało lepiej...

Idziemy polną dróżką. Mijamy opuszczoną chatkę porosłą tutejszą roślinnością. Pięknie wygląda! Te warzywa na dachu!!! Nie wiem, czy to arbuzowate, czy dyniowate, ale bardzo kolorystycznie wygląda.

Wreszcie dochodzimy do skrzyżowania. Mamy wybór! Możemy iść w prawo, albo w lewo. W prawo bliżej. Tylko kilkaset metrów i coś będzie. Idziemy.

Dochodzimy do restauracyjki, przy której wylegują się lamy. Zadbane lamy. Na szyldzie było napisane, że jest widok na wulkan, ale chmury przeszkadzają. Nic nie widać.

Noga trochę doskwiera, a czeka nas jeszcze długa droga do miasta. Wracamy.

Wracamy po szosie już nie idąc na skróty. Bardzo mądrze zrobiliśmy. Po jakimś półgodzinnym spacerku zatrzymuje się przy nas samochód, którego kierowca proponuje dowózkę do Baños. Za 2 $ od osoby. Już nie chcemy spacerować. Jedziemy.

Wysiadamy w środku miasta. Miasto małe, to wszędzie blisko. Dzisiaj niedziela, sporo ludzi na ulicach. Szukamy miejsca na obiad. Wchodzimy (z ciekawości – co tu dają) do „mercado”. Wielka hala, gdzie na stoiskach sprzedają różności do jedzenia. Można również usiąść przy stole i zjeść. Taka typowa garkuchnia dla miejscowych.

Stoły mieszczące po 10 osób, a jak się ścisną, to i więcej. Jest miejsce, to siadamy. Bierzemy, to co jest. Ryż z czymś. Pewnie kurczak, bo daje się zjeść. Nawet niezłe, jak na tutejsze warunki. Za obiad płacimy po 4,5 $ . Później pijemy sok po 3 $. Nie należało tego robić – i u mnie i u Pani Eli dominującym smakiem był cukier. Innych rodzajów moje kubeczki smakowe nie nie mogły odnaleźć...

Włóczymy się po mieście, żegnając je. Wieczorkiem trafiamy do piwiarni prowadzonej przez Niemców. Na pilznera. Niestety z butelki. Nie z kija...

Przyjemne zakończenie wieczoru. Jutro wyjeżdżamy. Jedziemy do Teny.