Okęcie
Zwiedzanie lotniska...

hostel
Takie latają na brazylijskim niebie...

hostel
Przy ludziach można się pożywić

hostel
Ptaszek żebraczek

Bogota
Roślinka

Bogota
Ptaszek

port lotniczy
Motylek

Bogota
Wiewiórka, tyle, że nie ruda

Bogota
Żebrak

port lotniczy
Gadzi żebrak

port lotniczy
Żebraki

hotel
Ten się zastanawia, czy żebrać, czy kontemplować pełny brzuszek

obiad
Motylek

napisał : Piotr Wojtkowski

BRAZYLIA

POCZĄTEK


„POCZĄTEK”, to taka sama dobra nazwa, jak inna. No, bo jak mam nazwać naszą drogę do Brazylii, nad „Cataratas del Iguazú”? Niech, więc będzie „POCZĄTEK”...

Na wyjazd zaprosiliśmy Wienia. Pod warunkiem, że znajdzie sobie osobę towarzyszącą w podróży. Po prostu nie chciało mi się spać z nim w jednym łóżku. Jest, to troszkę uciążliwe, bo na dwuosobowym łożu spać w trzy osoby, to troszkę ciasnawo, a i czasami człowiek (czyli ja) się pomyli i przytula do niewłaściwej osoby.

Jedziemy, więc w czwórkę. Pani Ela, Wienio, jago kolega – Piotr i moja skromna osoba. Zapewne będzie ciekawie...

No i było! Od samego początku...

Samolot mamy z Pragi, więc kupiliśmy bilety na nocny autobus w Simple Expres. Po 70 PLN. Drożej, niż w Polskim Busie, ale, jak czytałem, ma być więcej miejsca na nogi. Wienio z kolegą jadą z Rzeszowa z jakimś przewoźnikiem, którego autobus jedzie aż z Kamieńca na Ukrainie. Wyruszają wcześniej, bo jeszcze muszą dojechać od siebie.

Kiedy powolutku szykowaliśmy się do wyjścia z domu – telefon. Od Wienia. Nie ma autobusu. Już pół godziny spóźnienia i nie mogą się połączyć z przewoźnikiem. Delikatnie mówiąc – troszkę spanikowali. Decydują się na jazdę do Wrocławia, a tam przesiądą się do autobusu, którym my jedziemy. Kupuję im bilety i na wszelki wypadek drukuję. Zaraz też się zbieramy i jedziemy na Dworzec Zachodni w Warszawie.

Troszkę poczekaliśmy na nasz autobus, częściowo przed budynkiem dworcowym, bo na noc zamykają. Dobrze, że dużego mrozu nie było!

Autobus przyjechał punktualnie. Sporo wolnych miejsc, więc można swobodnie i wygodnie wyciągnąć się wzdłuż siedzeń. Do Wrocławia drzemka prawie, jak w domu, tyle, że w opakowaniu.

We Wrocławiu dołączają do nas pozostali uczestnicy wycieczki i również znajdują sobie wygodne miejsca leżące. W takich warunkach docieramy do Pragi.

Zaraz, jak się wyjdzie z Dworca Florenc w Pradze, po prawej stronie jest knajpka czynna całą dobę. Tam się zatrzymaliśmy na kawę. Można i piwo, ale doszedłem do wniosku, że przed podróżą samolotem piwko nie byłoby właściwe.

Zajęliśmy cały stolik z przyległościami (te przyległości zajmowały nasze plecaki). Kawa była bardzo dobra i stawiała na nogi. Przy okazji zapoznawaliśmy się z naszym nowym towarzyszem podróży.

No cóż...Tak zwany „brat łata. Dusza towarzystwa. Tubalny głos, ton nie znoszący sprzeciwu, częste używanie słowa „zakręt” po hiszpańsku...

W każdym razie jest przygotowany do podróży. Kapelusza od słońca nie ma, bo i po co. Jak będzie duże słońce, to sobie jakąś szmatę zawiąże na głowie, lekarstw nie wziął, bo Wienio ma, zdjęć robił nie będzie, bo przecież cała nasza trójka ma aparaty fotograficzne, to jemu po co. Przygotowany do podróży psychicznie. Ciekawy wrażeń i widoków.

Na lotnisko w Pradze dojeżdżamy metrem i autobusem. Jakaś godzina jazdy.

Lot do Madrytu przebiegł bardzo wygodnie, bo dostaliśmy miejsca przy wyjściu awaryjnym. Stewardesa usiłowała nas przesadzić, ale, że Pani Ela ostro zaprotestowała , żądając miejsc z podobnym luzem na nogi, dano nam spokój.

Lecimy Iberią do samego Sao Paulo, więc bagaże nadane i nie musimy ich odbierać w Madrycie.

Odwyk. Zaczyna się odwyk. W Pradze nie było palarni, w Madrycie, również brak. Tyle, że w czasie przesiadki wyszedłem na zewnątrz i sobie zapaliłem. Teraz łażę po lotnisku i zwiedzam, w świętej naiwności marząc, że gdzieś tam, przez pomyłkę zostawili jakiś zapomniany kiosk, gdzie można się sztachnąć. Ale nie zostawili. Pozostaje mi tylko tłumaczenie: od tego się nie umiera, a wręcz przeciwnie – dłużej żyje. Z tym nastawieniem wsiadam na pokład samolotu lecącego do Brazylii.

Lot był w normie. Jeść dali, spać kazali i tak po 12 godzinach lądujemy w Sao Paulo.

Szybciutko odbieramy nasze plecaki i maszerujemy do wyjścia. Następny samolot mamy za niecałe 3 godziny z lotniska położonego jakieś 100 kilometrów od tego, na którym wylądowaliśmy. Zdążymy!

Byśmy zdążyli z „palcem w ...uchu”. Tyle, że Wienio dopiero za bramką wyjściową zajrzał do plecaka, który był lżejszy niż przed nadaniem. Ze zdziwieniem wyciągnął jakieś babskie ciuszki... Aż biedaczyna zbladł. Jakoś powstrzymałem się od wypytywań, czy płeć również ma zamiar zmienić. Żal było patrzeć na nieszczęśnika.

Dwa takie same plecaki, tak samo zabezpieczone, tak samo pozapinane. Każdy mógłby się pomylić. Podobno dziewczyna, której przypadł pozostawiony przez Wienia plecak płakała. Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież męskie ubranka są unisex. Może by były troszkę zbyt wielkie, ale takie również można nosić, gorzej z ciuszkami kobiecymi. Mężczyzna wzbudzałby małą sensację na ulicy...

Wymiana plecaków trwała jakąś godzinkę. Czas do odlotu skurczył się do dwóch godzin. Może się uda, a może nie.

Łapiemy taksówkę i tłumaczymy o co nam chodzi. Pani za kierownicą zrozumiała. Rwała autostradą na lotnisko i godzinę przed odlotem zostajemy dowiezieni pod terminal 1.

Nie, nie... To jeszcze nie koniec. Terminal nr 1 jest w remoncie i starty są przełożone na terminal 0. Między terminalami kursuje autobus. Akurat podjeżdża. Wsiadamy. Pani Ela panikuje.

— Jak on się wlecze! Nie zdążymy! - powtarza, jak mantrę.

— Jak nie zdążymy, to pojedziemy autobusem – uspokajam – nie ma co się denerwować i tak, to nic nie pomoże.

40 minut do odlotu. Stajemy przy Terminal 0. Aż miło popatrzeć, jacy, to my jesteśmy sprawni i zorganizowani. I szybcy i bystrzy. I w ogóle!

30 minut przed startem – jesteśmy odprawieni i plecaki pooooszły. Można wreszcie godnym krokiem zmierzać do czekającego tylko na nas samolotu. Co prawda, ten „godny krok” bardziej był podobny do „świńskiego truchtu”, ale to jeszcze emocje działały, jednak w porównaniu, jak było przedtem, to naprawdę poruszaliśmy się dużo wolniej.

Emocje w samolocie opadły i przez półtorej godziny zdążyliśmy się uspokoić.

W nagrodę w hostelu, w którym mamy zamówiony pokój czteroosobowy dostajemy dwa dwuosobowe. Może pech się kończy?