TYDZIEŃ W TUNEZJI
Zostało jeszcze parę dni urlopu, więc pojechaliśmy do Tunezji. Zostało jeszcze kilka miejsc do zobaczenia i ludzi do poznania. Było różnie, ale wspomnienia o wiele gorsze niż za pierwszym razem. Może dlatego, że jeździliśmy samochodem i każdy myślał, że naszym obowiązkiem jest dzielić się z biednymi...
Mimo wszystko nie żałujemy. Byliśmy w Sousse, Kirouanie, Matmacie, zwiedziliśmy ksary. Tydzień czasu, to jednak niedługo...
Wylot 13 grudnia. Nie dość, że 13, to jeszcze rocznica! W nagrodę, samolot zamiast o 10.50, wystartował o 13.15. Czas wykorzystaliśmy na picie kawy i zwiedzanie hali odlotów Okęcia. Coś trzeba było robic!
Wreszcie odprawa. Jesteśmy w strefie wolnocłowej. Jemy śniadanko w barze. Za dwie jajecznice i dwie herbaty płacę 45 PLN-ów. Zdzierstwo! Z nudów łazimy po sklepach i tak jakoś 200 zlotych pękło...
Przechodzimy przez kontrolę Straży Granicznej. Przed nami ze cztery razy cofają faceta. A to klucze w kieszeni, a to zegarek, pasek, jeszcze coś tam... Czasami mam wrażenie, że Pani Ela ma rację, brzydko wyrażając się o płci dla niej odmiennej. Wreszcie w samolocie. Tunisair. Może tym razem nie zniszczą nam torby...
Monastir po niecałych trzech godzinach! O 16.30. Słonecznie i ciepło, chociaż wieje. Ważne, że cieplej niż w Polsce! Autobusem dowożą nas do Sousse.
Przy hotelu Kaiser, wysiada z nami starsza para (tak bliżej 70 niż 60), i trzy młódki. Wypełniamy karty hotelowe, zanosimy bagaże.
Pokój 402. Bezpośrednio pod kuchnią restauracji. Widok na miasto, ale olewamy, bo przecież nie będziemy tutaj długo.
No i w miasto! Odwiedzić stare kąty. W recepcji wymieniamy zielone na dinary. Drań, chciał niedopłacić pięć dinarów, ale jak zobaczył, że przeliczam, to z bólem serca dodał... Zapytaliśmy o samochód. Zaproponował za 95 dinarów dziennie.
Zniesmaczeni wyszliśmy. Dureń! Już jak nie daliśmy się zrobić na wymianie, to powinien wiedzieć, że trzeba inaczej! Spacerk po głównej ulicy. Sklepy, kawiarnie, handel... Idziemy do garkuchni, gdzie stołowaliśmy się poprzednim razem.
Dwa razy kurczak - 5 TND. Z napiwkiem. Wszyscy zadowoleni! Ja z początku chciałem jagnięcinę, ale jak zobaczyłem, że to kawałek mięsa z fasolką... Pokój w hotelu ma słabą wentylację, a Pani Ela zajęła miejsce przy oknie! Darowałem sobie. Kurczak też był dobry.
Pełni sił ruszamy dalej! Tak niedaleko. Do kawiarni przy bulwarze. Same chłopy! Normalka, u nas idą na piwo, tutaj do kawiarni, która jest czynna non-stop.
Za herbatę miętową (z liśćmi mięty) i kawę chcą 660 milimów. Daję dinara i czuję się, jak Krezus! Herbatka (Pani Ela dopuściła)- marzenie, kawka (ja) - wspaniała! ŻYCIE!!!
Wracamy do hotelu. Było ciężko! Jaśnie Pani brak orientacji i usiłuje prowadzić w zupełnie inną stronę niż mieszkamy. Uparte to, to... Ale ja silniejszy! Przykleiłem się do ramienia i po prostu szedłem wlokąc Panią Elę za sobą. Niezbyt była zadowolona, że jednak miałem rację!
Rankiem, po zabiciu karalucha, który miał pecha i zjedzeniu śniadania - na poszukiwanie samochodu!
Biur nie brakuje! im dalej idziemy, tym cena niższa. W bocznej uliczce wchodzimy do małego biura wynajmu. Nie idzie się z chłopiną dogadać! Po angielsku (Pani Ela), po polsku (ja), na migi (też ja).
Po jakiś pięciu minutach wpada kobieta. Coś tam do niego powiedziała. Aż mi się chłopiny żal zrobiło. Miał minę zbitego psa... Nie dziwota, że tak wysiadują w kawiarniach... Chciała 50 TND dziennie. Poszliśmy dalej...
Nogi zaczynają boleć, decydujemy się wejść do jeszcze jednej agencji, a później na kawę. Facet zaproponował nowy samochód za 50 TND dziennie. Zgadzamy się! Wiezie nas do właściwego biura i tam podpisujemy umowę. Chcę płacić w dolarach, ale broni się przed tym.
Prowadzi do banku. Akurat dostawa pieniędzy. Dinarów. Tutaj, chyba nie ma napadów na banki! Ani na konwojentów! Facet przywiózł pełną teczkę pieniędzy, bez żadnej ochrony. Wywalił wszystko na blat, przy kasjerze i czekał aż ten policzy. My, metr za nim, też czekamy.
To naprawdę bezpieczny kraj! Niech, który by tak spróbował u nas zrobić! Płacimy i umawiamy się na jutro na ósmą, przed hotelem.
Wracamy spacerkiem. Słoneczko. Ciepło. W hotelu zostawiamy kurtki i brzegiem morza idziemy w stronę mediny. Zapach morza, lekki wiaterek ... Żałuję, że nie mam ręcznika, bo bym pewno chycnął do wody...
Dochodzimy do Mediny. Jest po sezonie, mało turystów. Zdecydowanie więcej sprzedających. Słoneczko rozmarza, usypia czujność. I tak mnie złapali!!! Nawet się nie zorientowałem, a już siedziałem na stołku, a stary Arab zakładał mi chustę. Pani Ela z satysfakcją kliknęła fotkę. 5 dinarów. Chusta będzie, jako obrus dla Babci... Medinę już zwiedzliśmy dwa lata temu, więc tylko pokręciliśmy się po uliczkach...
Idziemy na zakupy do Generale Magazine. Stoisko z alkoholem zamknięte. Piątek. Ja tego nie wiedziałem, ale żeby miejscowi nie wiedzieli... Kupujemy harrisę i sałatki. I inne duperele. Ze dwa razy odnosimy do hotelu.
Wreszcie obiadokolacja w pizzerii. Zamawiamy paelle. Mule jakoś zjadłem ale przy malutkich krewetkach - odpadłem. Patrzę się, jak Pani Ela ze smakiem wysysa. Bierze to, to wąsate i nożaste do ust i wyjmuje niewiele... Jakaś, taka kula w żołądku... Czuję się najedzony, pełny.
Wracamy do hotelu, bo jutro w drogę!
Koło pierwszej w nocy budzi mnie smiech. Ktoś po angielsku coś mówi, z czego rozumiem tylko " polish gearls". Znaczy - nasze dziewczyny zaczynają być znane!
Przypomina mi się film "Dziewczyny do wzięcia". Dawniej, aby poszaleć jeździły do miasta, teraz do Tunezji...
Rano rutyna. Morduję karalucha i idziemy na śniadanie. Pakujemy się, odbieramy samochód i w drogę.
Na Kairouan! Wyjazd z Sousse nieźle oznaczony. Tylko raz pobłądziłem. Droga niezła. Przejeżdżamy przez M'seken. W pewnym momencie asfalt się kończy. Ucieli drogę!!!
Wjeżdżamy do miasta i usiłujemy się dowiedzieć, jak dalej jechać. Zakwefione kobiety uciekają. Co będą gadać z niewiernymi! Chłopy, jakieś gamoniowate.
Wreszcie widzimy na poboczu samochód. Zatrzymujemy się. Doinformowani już bez przeszkód dojeżdżamy do Świętego Miasta Islamu. Od rogatek, facet na skuterze podholował nas pod Wielki Meczet. Wspaniałości! Zbudowany w IX wieku.
Drzwi do wnętrza były uchylone, więc obejrzeliśmy wielką salę, zasłaną dywanami, oświetloną lampkami. Strop podtrzymują kolumny. Istny las kolumnowy. Wszystko, widać, stare, pięknie wykonane... Zeszło nam się troszkę na podziwianiu wspaniałości.
Kiedy wyszliśmy, zostaliśmy zaproszeni na kawę (1 TND) przez sprzedawcę dywanów. Kawa była podła, ale za to wcisnął nam przewodnika (20 TND), który bardzo się przydał.
W życiu, byśmy nie zobaczyli tego, co z nim, sami. Całkiem nieźle mówił po angielsku, więc się dogadywaliśmy (Pani Ela).
Zaprowadził nas do szkoły koranicznej. Na dziedzińcu czwororamienna gwiazda. Każde ramię symbolizuje jedno święte miasto (Mekka, Medyna, Jerozolima, Kairouan).
W Kairouan jest około 220 szkół koranicznych. Oddaje się tam dziecko w wieku 3 lat i uczy do szóstego roku życia. Pani Ela mówi, że przechodzą wtedy pranie mózgu. Być może, ale i u nas wprowadzają religię do przedszkoli, to jak to nazwać? Drażliwe sprawy...
Na krętych uliczkach mediny widzimy kobiety w różnokolorowych strojach. Przewodnik tłumaczy, że w białych chodzą Arabki, czarnych - Beduinki, a w kolorowych - Berberyjki. Różne narodowości, ale jedna religia, dlatego nie ma konfliktów (wg. przewodnika).
Ja myślę, że po prostu są trzymani ostro za mordę...Połaziliśmy po medinie.
Meczet Trojga Drzwi. Osobno dla kobiet, mężczyzn i duchownych. Jest jedną z najstarszych budowli w medinie. Dawne cysterny, to obecnie ciąg sklepików i małych warsztatów. Długie tunele tworzące swoistą szachownicę, wysokie na jakieś cztery metry, z beczkowym sklepieniem. Obejrzeliśmy kawiarnię na piętrze z katsbą (studnia) o głębokości 25 metrów. Zamontowany jest kołowrót, który porusza wielbłąd chodzący w kółko. Dla nas też zrobił rundkę...Chyba nie był zadowolony, ale nie mógł tego wyrazić, bo miał kaganiec. I bardzo dobrze, bo piana ciekła mu z pyska...
Po zwiedzaniu idziemy na obiadek. Nie dość, że podły, to jeszcze i drogi. Pocieszam się, że u nas w Częstochowie, też zdzierają skórę z turystów! Święte miasta wszędzie takie same! Przeszliśmy się jeszcze do basenów Aghlabidów - zbiorniki wody pobudowane w IX wieku. Były puste i nieciekawe, ale toaleta w miarę czysta, co rekompensowało spacer. Mamy już dosyć Świętego Miasta. Chcemy do Gabes! Przespać się i do Krainy ksarów!
Z Kairouan do Gabes, to jakieś 270 kilometrów. Jedzie się dobrą drogą i dość szybko. Z początku usiłowałem jechać przepisowo, ale jak mnie wyprzedził rozklekotany peugot... Stówa, to była norma. Pani Ela szybko się do prędkości przyzwyczaiła i nie protestowała.
Droga, raczej monotonna, ale dla nas niespotykana, więc ciekawa. Co jakiś czas mijamy przydrożne garkuchnie. Grilują. Owieczki, odarte ze skóry wiszą obok stołów. Można sobie wybrać, co chce się zjeść. Troszkę nieapetycznie to wygląda. Nie zatrzymujemy się...
Przed samym Gabes stragany. Bardzo malownicze. Obwieszone czerwonymi papryczkami (czuszkami). Całe. Tylko wejście wolne. Taki czerwony, pastelowy domeczek...
Wreszcie Gabes! Powolutku jadę, bo chcemy do hotelu. Wypatrujemy. Jest! Pokój za 16 TND, garaż dodatkowe 3. Tyle, że kibelek i łazienka wspólne. Wychodzimy z założenia, że świnia się nie myje i też żyje i bierzemy.
Tutaj poznajemy Kamela. Podobno Berbera. Troche mówi po angielsku. Mówi, że jest przewodnikiem i może nas za drobną opłatą oprowadzić po ksarach i okolicy. Opłata nie była taka drobna, ale godzimy się. Skoczyliśmy do kawiarni, aby opić transakcję. Kawą! Rozgadał się. Ja tam po angielsku nie bardzo, więc słuchała i gadała tylko Pani Ela. No i dobrze! Przynajmniej się podowiadywała... Między innymi, że Kamel może 7 razy w nocy. Nie chciał powiedzieć ile razy w dzień! Pani Ela nie okazała zainteresowania. Umawiamy się na ósmą rano i idziemy spać.
Po kawie (szatan) ruszamy. Jedziemy do Medenine. To niedaleko, jakieś 70 kilometrów. Godzina drogi.
Zbliża się Święto Baranka, więc wszędzie przy drogach pełno ludzi. Sprzedających i kupujących. Przejeżdżając przez miejscowości trzeba uważać i zwalniać, bo łażą po drodze, jak chcą. W Medenine jemy śniadanie. Widok jedzącego Kamela nie jest najprzyjemniejszy. On nie je. Żre!
Oglądamy miejscowy ksar. Taki sobie. Trochę pamiątek po Berberach i sporo sprzedających.
Z Medenine jedziemy do Tataouine-Chenini.
To wielka góra obudowana ichnimi domkami. Głównie drążonymi w skale na jakieś osiem metrów w głąb. Wleźliśmy i pooglądaliśmy. Ruiny. Ludzie właściwie tam nie mieszkają. Do jednej norki wleźliśmy. Całkiem przytulnie. Stara Berberka, kolorowo ubrana siedziała na progu. Nie mogłem się powstrzymać i pstryknąłem fotkę. Dwa dinary. Młoda Berberka, również dopominała się o datek. Pokazywała, że zbiera pieniądze, bo chce sobie pomalować dłonie (mężatki mają pięknie pomalowane dłonie). Wyglądała tak, że lepiej dla ludzkości, aby się nie rozmnożyła.
Dalej w drogę! Do ksaru Hadada. Wielki napis przed wejściem, że tutaj były kręcone ujęcia do filmu "Gwiezdne Wojny".
Wchodzimy do środka. Jeden stragan z pamiatkami i jedna sprzedająca.
I żywy sokół! Za zdjecie z sokołem - dinara. Wlazł Pani Eli na rękę i patrzyli sobie głęboko w oczy... Ja zająłem się głaskaniem rudego kocurka. Za darmo! Wdzięczny za pieszczotę łaził potem za nami po całym ksarze i dopominał się o jeszcze. Ksar jest odrestaurowany. Początkowo myślałem, że wszystko jest nowe, ale w ścianie znalazłem przerdzewiałe kółko służące do wiązania osłów. Jest co oglądać. Ksary piętrowe. Część została dostosowana do potrzeb turystycnych. Będzie knajpka i hotel. Dopiero w budowie, albo czeka na otwarcie sezonu... Wychodząc zostawiamy parę dinarów w koszyczku.
Mija południe. Jedziemy dalej. Krajobraz się zmienia. Podjeżdżamy pod górę. Wspaniałe widoki! Wreszcie nie wytrzymuję i przy kanionie robię postój. Stoją tam trzy samochody, więc zapewne jest co oglądać. Wspaniały widok. Pani Ela siada na skraju urwiska i pasie oczy. Po drugiej stronie stoi kilku mężczyzn, paru niżej. Będą się wspinać! Nie słucham, ale Pani Ela słucha. Nasi tu są! - mówi do mnie. Jeden z wspinających macha ręką. Trenują.
Jedziemy dalej. Do Matmaty. Pięknymi okolicami. Jako kierowca, muszę uważać. Droga stroma i kręta, a widoki wspaniałe! Kamel usiłuje namówić Panią Elę, abym się z nim zamienił. Podobno jest wspaniałym kierowcą. Taki durny, to ja nie jestem! Jeżeli jest takim kierowcą, jak przewodnikiem... Jeszcze nie jestem gotowy! Chciałbym jeszcze wiele pozwiedzać pooglądać... Naburmuszył się, tym bardziej, że nie daliśmy mu słuchać arabskiego disco-polo.
Wreszcie Matmata! Już późno. Zaczyna zmierzchać. Jestem zmęczony, padam. Potrzebuję prysznicu i ludzkich warunków. Najpierw, jednak pozbywamy się Kamela. To znaczy dostarczam go na stację louageów i serdecznie żegnam. Po całodziennym kontakcie z przedstawicielem Tunezji, nie mam o populacji tego kraju dobrego zdania. Może po prostu źle trafiłem...
Bez Kamela życie wydaje się piękniejsze! Wynajmujemy pokój w najlepszym hotelu w mieście (są trzy). Trochę drogo, ale z prysznicem! Dadzą kolację i śniadanie. Po sezonie. Poza nami nocuje wycieczka Azjatów. Kolacja. Bierzemy do kolacji butelkę miejscowego wina. Całkiem niezłe. Bierzemy drugą. Wycieczka już zjadła, ale siedzi i dyskretnie popatruje na nas. Mieli, takie zawiedzione miny, kiedy wstaliśmy... No cóż, pewne sprawy nie dotyczą Polaków i Rosjan...Prysznic! Jak dobrze się wygrzać i zmyć kurz z dwóch dni! Jak dobrze się wyciągnąć w czystej pościeli...
Rankiem zwiedzamy okolicę. Matmata jest niezamieszkała. Tutejsi mieszkańcy, decyzją prezydenta, zostali ucywilizowani. To znaczy, przeflancowano ich do bloków, kilkanaście kilometrów dalej. Wszędzie znajdą się tacy, co chcą na siłę uszczęśliwiać! Pozostałości, w dużej części doskonale zachowane, pokazywane są turystom, jako atrakcja. I taką jest. Każda rodzina miała swoje miejsce. Do ich domu wchodzi się długim na jakieś sześć metrów tunelem wykopanym w gliniastej ziemi. Wychodzi się na dziedziniec w kształcie koła o promieniu około pięciu metrów. Jest to dziura w ziemi o głębokości pięciu - sześciu metrów. W miarę okrągła. Z tego dziedzińca wchodzi się do pomieszczeń mieszkalnych i gospodarczych.Ciepło w zimie, chłodek w lecie. Miejscowa Berberyjka pokazała nam, jak żyli i mieszkali.
Żegnamy Matmatę i wracamy do Sousse. Teraz z górki. Łatwiej. Mieliśmy pojechać do Mahdi, ale po przejechaniu przez Sfax, mam dosyć jazdy. Pani Ela też. Brzydko mówi o tutejszych kierowcach. Twierdzi, że zbyt szybko przesiedli się z wielbłądów na samochody. Poniekąd ma rację. Jeżdżą jak chcą, parkują gdzie chcą, wymuszają pierwszeństwo. Do czasu. Wreszcie troszkę mnie poniosło i ja zacząłem tak jeździć! Dostosowałem się! Kilkakrotnie usiłujemy zatrzymać się na jedzonko, ale oferują tylko jagnięcinę w towarzystwie reszty owieczki dyndającej obok. Nie jesteśmy, jednak, aż tak głodni. Byle do Sousse. Późnym popołudniem dojeżdżamy. Oddajemy samochód i na miasto!
Jeszcze dość wcześnie, więc robimy zakupy w Generale Magazine. Miejscowi też. Zapewne, kupują na zlecenie turystów, bo przecież Allah zabronił alkoholu. Wynoszą całymi kartonami. Kupujemy dwie butelki. Jutro Święto Baranka! To znaczy, baranek zostanie zarżnięty i zjedzony. Wszystko ma być pozamykane, ale jakoś nie bardzo w to wierzę.
Dzień, jak co dzień! Tradycyjnie dokonuję morderstwa, śniadanie i spacer.
Pożegnanie! Kawiarnia otwarta. Po dużej miętowej herbacie, dostajemy energii i idziemy na spacer do mediny. Nie wchodzimy zbyt daleko, bo rżną owieczki i pełno krwi w rynsztokach.
Wielki Meczet otwarty dla zwiedzających, więc oglądamy. Jest piękny, ale widzieliśmy Wielki Meczet w Kairouanie, różnica dość znaczna.
Po obiadku (nie wszystko pozamykane!) spacerujemy brzegiem morza. Słoneczko przygrzewa, zdejmuję buty i brodzę po płyciźnie. Była fala i spodnie, jakoś tak zmokły. Zdjąłem i powiesiłem na parasolu, aby wyschły. Teraz mogę sobie pospacerować nie bojąc się, że mnie zmoczy. Była fala. Koszulka, jakoś tak się zmoczyła. Powiesiłem na parasolu, aby wyschła. Teraz, to już wszystko jedno! Mała sensacyjka na plaży! Pani Ela pstryka fotki. Jeszcze się 19 grudnia nie kąpałem! Spodnie lekko wilgotne, ale jestem zadowolony. Całkiem niezłe zakończenie wycieczki...
Rankiem, przed czwartą, pobudka. Spakowani schodzimy na dół do recepcji. Za moment podjeżdża autokar i wraz z trzema młódkami jedziemy na lotnisko.
Słyszę, jak jedna opowiada, że wlewała w siebie ogromne ilości alkoholu, ale jej podświadomość czuwała. Myślę, ,ze jednak czasami się wyłączała...
Monastir. Bagaże cięższe o jakieś 15 kilogramów. Przeszły. Jeszcze tylko, jakieś trzy godziny i jesteśmy w Warszawie. W domu! Okres przedświąteczny, Wszyscy zalatani, nerwowi, a my na luzie, ze wspomnieniami słonecznej Tunezji w pochmurnej Polsce...